Takiego finału jeszcze nie było! Trener musiał się tłumaczyć, iż nie jest klaunem

2 godzin temu
Nieważne, iż po słabym finale i w stylu zupełnie innym niż obiecywany. Nieważne też, iż przeciwko żałosnemu rywalowi i przy ziewających widzach. Tottenham wreszcie - po 6297 dniach i ośmiu zmianach trenerów - zdobył trofeum. W finale Ligi Europy pokonał Manchester United 1:0.
Był to jeden z najdziwniejszych finałów w historii europejskich pucharów. Zanim jeszcze się rozpoczął, jeden z trenerów musiał wytłumaczyć dziennikarzom, iż nie jest klaunem, natomiast drugi głośno zastanawiał się, czy ewentualne zwycięstwo na pewno przysłuży się jego zespołowi i nie okaże się "zatrutym pucharem". Spotkały się bowiem zespoły z 16. i 17. miejsca w Premier League, czyli będące tuż nad strefą spadkową. Słabe, rozczarowujące, pogubione, wyśmiewane, krytykowane, wykpiwane i zaciekle walczące o tytuł największego rozczarowania sezonu. W dodatku wykuły formę godną finału - zgodnie przegrały po pięć z ostatnich sześciu ligowych meczów, przecinając serię porażek skromnymi remisami.

REKLAMA







Zobacz wideo Jakub Kosecki był na trybunie kibiców Polonii?! "W Warszawie tylko Legia!"



Czasami wielkie finały nie dotrzymują obietnicy, ale akurat Tottenham i Manchester United zagrały zgodnie z oczekiwaniami. Był to festiwal niedokładności i pomyłek. Mecz toczony w jednym wielkim stałym fragmencie gry. Faul za faulem. Aut za autem. Strata za stratą. Tu nieudane przyjęcie, tam niecelne podanie. Jakże pasujący do tego meczu był więc gol, który przesądził o zwycięstwie Tottenhamu. W pole karne dośrodkował Pape Matar Sarr, czyli środkowy pomocnik, który w pierwszych dwudziestu minutach nie miał ani jednego celnego podania. Luke Shaw i Patrick Dorgu nie upilnowali wbiegającego między nich Brennana Johnsona i wpadli w panikę. Zamieszanie było olbrzymie, ale ostatecznie Shaw - ni to ręką, ni klatką piersiową - trącił piłkę. Tak nieszczęśliwie. iż pokonał własnego bramkarza. UEFA zaliczyła tego gola Johnsonowi, doszukując się jeszcze w ostatniej fazie tej wybornej akcji jego delikatnego kontaktu z piłką. Ale choćby powtórki w zwolnionym tempie nie potwierdziły, iż na pewno do niego doszło. Zresztą – nieistotne. Dzieło to dzieło.
Okazało się, iż Tottenhamowi wystarczył do zwycięstwa ten jeden celny strzał, zaledwie 115 celnych podań i 27 proc. posiadania piłki. Żaden zespół, który od 2010 r. zagrał w jakimkolwiek finale europejskich pucharów, nie miał tak słabych statystyk. Analitycy potwierdzili też to, co było widoczne gołym okiem – efektywny czas gry wyniósł niecałe 47 minut, więc o ile kibice Tottenhamu i Manchesteru United śledzili to z zapartym tchem, o tyle reszcie widzów kleiły się oczy.


Koniec czekania! Dość bycia "spursy"
A teraz najważniejsze: kibice Tottenhamu mogą mieć to wszystko gdzieś! Nie istotne, jak wygrali. Ważne, iż wreszcie to zrobili. Od 2008 r. nie wstawili do gabloty żadnego pucharu, a przeszło cztery dekady czekali na europejskie trofeum. I mieli już absolutnie dość. Zdążyli uwierzyć we własne nieszczęście i przeklęty los. Wzbogacili choćby słownik o pojęcie "spursy", bo przegrywali w iście autorskim stylu – wielokrotnie tracili prowadzenie mimo przewagi, odpadali z rozgrywek mimo bycia faworytem, zawodzili w decydujących momentach i wykładali się na ostatniej prostej. Nauczyli swoich kibiców, iż nigdy nie jest tak dobrze, by za chwilę nie miało być źle. Niektórzy uwierzyli w klątwę. Inni stworzyli dziesiątki psychologicznych elaboratów. Kibice od lat zarzucali władzom klubu minimalizm. I coś w tym było, skoro Hugo Lloris, który w 2023 r. odszedł z Tottenhamu po jedenastu latach, zdradził, iż prezes Daniel Levy przed finałem Ligi Mistrzów w 2019, podarował wszystkim piłkarzom luksusowe zegarki z wygrawerowanym słowem "finalista". Ale choćby Levy w następnych latach zorientował się, iż chyba faktycznie drużynie brakuje "mentalności zwycięzcy", więc ściągnął do klubu kolejno Jose Mourinho i Antonio Conte, którzy z każdym z zespołów, które wcześniej trenowali, sięgali po jakieś trofeum. Wyłożyli się - a jakże! - dopiero w Tottenhamie.
A skoro choćby oni nie dali rady, to dwa lata temu wajcha została przestawiona w drugą stronę. Ange Postecoglou nie był trenerską gwiazdą ani tym bardziej "gwarancją sukcesu", jak reklamowano Mourinho i Conte. Od wielu lat mozolnie wspinał się na szczyt – najpierw pracował w australijskiej lidze, później był tam selekcjonerem, następnie odszedł do ligi japońskiej, a stamtąd do ligi szkockiej, gdzie trenował Celtic. Patrząc na to, jakich trenerów zaprasza się do pracy w Premier League, nie było to imponujące CV. Postecoglou zawsze jednak grał bardzo ofensywnie, wręcz brawurowo, co podobało się działaczom Tottenhamu, którzy - podobnie jak kibice - mieli już dość wyrachowanej i zachowawczej gry. jeżeli zatrudnienie Mourinho i Conte było próbują dotarcia do trofeum drogą na skróty, to zatrudnienie Postecoglou oznaczało powrót na długą ścieżkę, w której sukces ma być wypadkową zmiany stylu gry i odmłodzenia składu.



I rzeczywiście – Tottenham już w pierwszym sezonie jego pracy znacząco się zmienił, a najbardziej symboliczny dla tej zmiany był ligowy mecz z Chelsea, w którym, mimo gry w dziewiątkę po dwóch czerwonych kartkach, Tottenham wciąż próbował atakować rywali i walczył o odbiór piłki już na ich połowie. Był jak pięściarz, który przyjął kilkanaście ciosów ciosy, ma już całą opuchniętą twarz, ale wciąż nie trzyma gardy tylko macha rękami, próbując znokautować przeciwnika. Tak, było to naiwne. Tak, wręcz głupiutkie. Tak, skończyło się porażką 1:4. Tak, Chelsea strzeliła wtedy jeszcze dwa gole, które anulował VAR. Ale gdy Postecoglou mówił na pomeczowej konferencji prasowej, iż jego zespół nigdy nie będzie kalkulował i zawsze będzie myślał o atakowaniu, wielu kibiców mruczało pod nosem: no i fajnie.
Później jednak nie poszły za tym sukcesy, wyniki były coraz gorsze, a entuzjazm z każdym miesiącem opadał. Inne zespoły nauczyły się grać w chaotycznych warunkach narzucanych przez Tottenham i obracały to na swoją korzyść. Postecoglou tymczasem wciąż bezgranicznie wierzył w swoje wartości. Mimo kontuzji kluczowych piłkarzy, mimo kolejnych porażek, mimo krytyki, wydawało się, iż choćby nie myśli o zmianie stylu gry. Aż nagle, zupełnie niespodziewanie, Tottenham w drodze do finału Ligi Europy oddał inicjatywę Bodo/Glimt i boleśnie go wypunktował. To samo powtórzył w finale z Manchesterem United. Gdyby ktoś rok temu powiedział Postecoglou, iż w 78. minucie meczu zdejmie z boiska skrzydłowego, by w jego miejsce wprowadzić kolejnego środkowego obrońcę, a później ustawi swój zespół w polu karnym i będzie oklaskiwał każde udane wybicie piłki, które pozwalało jego piłkarzom złapać głębszy oddech, na pewno by w to nie uwierzył. To, co zobaczyliśmy w Bilbao było zaprzeczeniem radosnego "Angeballu". Ale przyniosło sukces, którego mało kto się po Tottenhamie spodziewał.


Trener dotrzymał słowa. "Pamiętaj, kolego"
Ciemne chmury nad Australijczykiem zbierały się już we wrześniu, po rozczarowującym początku sezonu. To wtedy, atakowany przez dziennikarzy, powiedział zdanie, po które eksperci i kibice chętnie sięgali w najtrudniejszych momentach ostatnich miesięcy. Nie po to, by pokrzepić. Ale obśmiać i zadrwić. – Pamiętaj, kolego, iż zawsze w drugim sezonie zdobywam trofeum – stwierdził Postecoglu. Ma nawyk zwracania się do wszystkich "kolego", więc jeden z dziennikarzy postanowił mu odpowiedzieć na łamach swojej gazety: "Pamiętaj, kolego, iż teraz pracujesz w Tottenhamie". Żarty z tego, iż Tottenham nigdy niczego nie wygra, były na tyle wszechobecne, iż ostatnio choćby Mickey van de Ven, środkowy obrońca, który w finale z United zaliczył najbardziej efektowną interwencję, gdy wybił piłkę z linii bramkowej, wspominał o wiadomościach, które dostawał od kumpli, gdy przyklepywał swój transfer z Wolfsburga. "Fajny klub. Ale naprawdę nie chcesz zdobyć jakiegoś pucharu?".
Postecoglou też z tym walczył i notorycznie przekonywał swoich zawodników, iż mogą to zmienić. Karmił ich opowieściami o tym, iż gdy wreszcie zdobędą trofeum, ich nazwiska zostaną na zawsze wyryte w ścianach stadionu. To świetny mówca. Zaraz po tym, jak trafił do Tottenhamu, kibice przesyłali sobie fragmenty jego odpraw - bodaj równie często, jak efektowne akcje jego poprzednich zespołów. Z czasem jednak pojawiało się pytanie o jego wiarygodność – czy po tylu porażkach piłkarze jeszcze mu wierzą?



Dość powiedzieć, iż mimo zwycięstwa w finale Ligi Europy, wciąż trwa dyskusja, czy powinien zostać w klubie na kolejny sezon. Kibicom euforia ze zdobycia pucharu może przysłonić wszystkie rozczarowania i zawody, ale działacze najpewniej spojrzą na cały sezon bardziej analitycznym okiem. A wtedy 21 porażek w samej tylko lidze może być nie do zaakceptowania. Na razie jednak rozpromieniony Postecoglu zdradził, iż w poniedziałek wybiera się na wakacje z rodziną, bo na nie zasłużył, i nie ma w planach żadnych spotkań z prezesem Levym.
Tottenham zagra w Lidze Mistrzów. Kibiców czeka parada
Abstrahując od samego poziomu meczu – był to finał osobliwy. Tottenham i Manchester United dostały szansę, która rzadko przytrafia się w innej dziedzinie życia – oto w 90 minut mogły naprawić niemal wszystko, co zepsuły przez ostatnich dziesięć miesięcy. W finale Ligi Europy zwycięzca nie tylko zgarnia puchar, ale też kwalifikację do przyszłorocznej Ligi Mistrzów. A z tym wiążą się i duże pieniądze, i prestiż, i poprawa pozycji na transferowym rynku. Szczególnie w tym sezonie, gdy walka o awans do tych rozgrywek jest tak zacięta, wydaje się to cenne. W ostatniej kolejce Premier League o wejście do Ligi Mistrzów będzie się biło aż pięć zespołów – Newcastle United by znaleźć się w tym gronie, musiało rozegrać kapitalny sezon, Nottingham Forest jest największą rewelacją ligi, Aston Villa znakomitą formą w końcówce doszlusowała do reszty, a w tym gronie są jeszcze Manchester City i Chelsea, które latem i zimą wydały mnóstwo pieniędzy na wzmocnienia. Nie wystarczy miejsc dla wszystkich. Dwa z tych zespołów zobaczą Ligę Mistrzów tylko w telewizji. Najprawdopodobniej ktoś, kto chwilami ocierał się o doskonałość i przebijał własny sufit, za moment będzie więc bardzo rozczarowany. I wtedy, dołu tabeli, po fatalnym sezonie, pomacha mu Tottenham.
W piątek w Londynie ma się odbyć parada z pucharem. Kibice Tottenhamu, którzy cały ten sezon przeszli ze zwieszonymi głowami, teraz będą je zadzierać, by zajrzeć na dach odkrytego autobusu i bawić się razem z piłkarzami. Wystarczył jeden wieczór.
Idź do oryginalnego materiału