"Pieniądze nie grają" - każdy piłkarski kibic na pewno słyszał tę ludową mądrość. I każdy zdaje sobie sprawę, iż to wierutne kłamstwo. Owszem, w pojedynczym meczu mogą zdarzyć się cuda. Drużyna o wiele biedniejsza wygra z bogatszą, ale to rzadkie wyjątki potwierdzające regułę. Zresztą i furmanka może wygrać z ferrari, gdy kierowca tego drugiego straci głowę i wyleci z toru. W sporcie, gdzie często rządzi przypadek – a w piłce nożnej jego znaczenie jest dość duże – dochodzi do niespodzianek, ale generalnie, gdy w grę wchodzi sezon jako całość, albo całe rozgrywki, to kopciuszek nie ma szans, by zostać królewną.
REKLAMA
Zobacz wideo
Piłka nożna powiela stary neokolonialny wzorzec
Bo cały europejski futbol ma takie ustawienia fabryczne, aby kopciuszka szanse jest bardziej ograniczyć i by najbogatsi byli jeszcze bogatsi. Pisałem już o tym, ale przypomnę. Hiszpania, Włochy, Niemcy, Wielka Brytania i Francja to około 45 procent populacji Europy. jeżeli chodzi o PKB to już 60 procent Starego Kontynentu. jeżeli jednak spojrzymy na przychody generowane przez piłkarskiej ligi z tych pięciu państw to już 75 procent przychodów wszystkich lig europejskich. Rzut oka na te liczby pozwala ocenić, jak bardzo piłkarska ekonomia jest przechylona, by służyć tylko tym największym.
Można powiedzieć, iż to stary neokolonialny wzorzec. Metropolie wysysają ze swoich peryferii ludzi i pieniądze w zamian za swoje wysokiej klasy produkty i tłumią przy tym rozwój lokalnego przemysłu. Tym produktem są oczywiście mecze piłkarskie wielkich klubów, którymi pasiemy swoje oczy. Przy nich spotkania krajowych rywali to raczej postny posiłek niż uczta. I podobnie jak z postem, decydują się na tego rodzaju strawę tylko ci, którzy kierują się innymi wartościami niż pełny brzuch i doznania smakowe.
W piłce nożnej nierówne boisko, na którym grają drużyny z całego kontynentu, pozostało bardziej wykrzywione na korzyść najbogatszych, bo są oni zwolnieni z gry w eliminacjach pucharów, mają zapewnione wysokie startowe w europejskich rozgrywkach i pewność, iż znakomita większość z puli nagród wyląduje w ich kieszeniach. Dzięki temu kluby z tej lepszej części Europy mogą planować swoje budżety na lata i zawierać długoterminowe kontrakty ze sponsorami i zawodnikami. Jednym słowem, mogą się rozwijać bez wielkiego ryzyka.
Nasze kluby to byty sezonowe
Natomiast drużyny z tej gorszej części kontynentu, do której należy i Polska, to drużyny sezonowe. Raz na jakiś czas uda im się im wybić w pucharach, bo losowanie było dobre, czy też bogatszy rywal ich zlekceważył, ale nie ma w tym ani planowania, ani stabilizacji, ani rozwoju. To tylko wybuch na jeden sezon, przy sprzyjających okolicznościach na trochę dłużej. Dopóki zawodnicy nie zechcą odejść do bogatszych klubów, by zarabiać więcej, a dotychczasowi szefowie znów będą swoją sezonową drużynę budować od początku.
I właśnie z tej perspektywy patrzę na mecze Legii i Jagiellonii. Niestety, rywale Polaków nie zlekceważyli. Kierowca ferrari prowadził swój samochód, zachowując koncentrację przez cały wyścig, więc nie musiał choćby korzystać z pełnej mocy silnika, żeby furmankę zostawić daleko w tyle. Owszem, można mieć pretensje, iż konie przy furmance nie dały z siebie więcej, iż nie szarpnęły na początku, żeby choć trochę rywala w wyścigu rozśmieszyć, żeby się zdekoncentrował, żeby spojrzał w bok zamiast na drogę. Może wtedy popełniłby błąd.
Nie uważam, iż Chelsea i Betis pokazały Legii i Jagiellonii miejsce w szyku, ani żeby "brutalnie zweryfikowały" polską piłkę. Jesteśmy peryferiami piłki nożnej i nasze miejsce w jej neokolonialnej strukturze jest takie, iż mamy cieszyć się, iż od czasu do czasu dostarczymy do metropolii jakiegoś wysoko wykwalifikowanego fachowca. Wtedy produkt importowy będzie dla nas jeszcze smaczniejszy i będziemy gotowi jeszcze więcej za niego zapłacić. A nasze drużyny klubowe to byty sezonowe. I choćby zwycięstwo nad Chelsea czy Betisem by tego nie zmieniło. Fakt, iż udało nam się nagle awansować jako Polsce w hierarchii rankingu UEFA, to raczej znak, iż oszukaliśmy system, niż podnieśliśmy swój poziom.