Tak Papszun potraktował swój były klub. "Wszyscy w szoku"

2 godzin temu
To, co działo się teraz, gdy Marek Papszun zmieniał Raków na Legię, oglądano już wówczas, gdy przechodził z Białołęki do Targówka, z Łomianek do Legionovii, ze Świtu do Rakowa. - On poniekąd idzie po trupach do celu. Tymi trupami byliśmy my, jak zostawił nas na ostatniej prostej - mówią w reportażu Sport.pl byli piłkarze trenera, który nigdy nie miał sentymentów.
- Wiesz, jak skończyła się nasza wspólna przygoda? Walczyliśmy o II ligę, napinka na awans była naprawdę duża. Wiedzieliśmy, iż mamy najlepszą drużynę w tej lidze, iż najlepiej gramy. No i dobrze nam szło, po 23. kolejce byliśmy na trzecim miejscu. Aż do meczu z Polonią Warszawa, która nas goniła. Przegraliśmy wtedy 1:2, byliśmy bardzo wkurzeni. Cisza w szatni, Papszun wchodzi. I tak z niczego, bez wspominania o meczu: "Panowie. Dziękuję za wszystko, ale takie jest życie piłkarza i trenera. Dzisiaj odchodzę. Życzę powodzenia!". Tyle. Wszyscy w szoku. Nikt się tego nie spodziewał. W ogóle się na to nie zanosiło. W takim momencie? Jak walczymy o awans? Każdy myślał, iż po tej porażce trzeba się jak najszybciej odkuć i walczyć dalej o wyższą ligę, a tutaj trener na kilka tygodni przed końcem sezonu mówi, iż odchodzi.


REKLAMA


Zobacz wideo Papszun "pożegnany" przez kibiców Rakowa. Żelazny: To nie mieści mi się w głowie


Tak Patryk Koziara, były piłkarz Świtu Nowy Dwór Mazowiecki, wspomina sezon 2015/16. Podwarszawski zespół grał wówczas w III lidze, a na jego ławce siedział Marek Papszun. Gdy mówił piłkarzom, iż odchodzi, szedł do Rakowa Częstochowa. - Nie powiem, iż nie awansowaliśmy dlatego, iż Marek odszedł, bo nie wiadomo, jak sytuacja potoczyłaby się z nim. Ale na pewno każdy to odczuł. Ja w piłkę trochę pograłem, wciąż jeszcze gram, ale to był jeden z większych "dzwonów", jaki w piłce dostałem - mówi Koziara o tamtym niespodziewanym odejściu Papszuna.
I gwałtownie przechodzi do tego, co dzieje się teraz. - Eksperci mówią, iż to nie jest odpowiedni czas na zmianę klubu, iż tak się nie robi, iż profesjonaliści tak się nie zachowują. Nie kupuję tego. Jak trener Papszun czuje, iż gdzieś czeka go coś lepszego, to po to sięga. On poniekąd idzie po trupach do celu. Tymi trupami byliśmy my, jak zostawił nas na ostatniej prostej. Ale on swój cel osiągnął.
By nie wpaść do szufladki: "trener powiatowy"
Na naszych oczach domyka się długa historia. 10 lat temu koledzy Marka Papszuna, też trenerzy, powtarzali mu, iż powinien rzucić pracę w szkole i zrobić krok naprzód. Przestrzegali: "Marek, żebyś nie został powiatowym trenerem. Żebyś się na tym Mazowszu nie zakopał". Doradzali, by ruszył w Polskę i spróbował się na centralnym poziomie. Teraz Papszun na to Mazowsze wraca. Znów będzie trenerem w Warszawie. Ale tam, gdzie nie sięgała wyobraźnia kolegów ani choćby jego. W Legii.
Nie ma w Polsce drugiego takiego trenera, który wspinałby się od samego dołu i wdrapał tak wysoko. Papszun nigdy nie był asystentem renomowanego trenera, żeby wyrobić sobie nazwisko u jego boku. Nie był też profesjonalnym piłkarzem, by od razu po zakończeniu kariery zacząć trenować na wyższym poziomie. Nie był choćby obiecującym trenerem w akademii dużego klubu, żeby awansem dostawać coraz ciekawsze posady. Nie miał kontaktów, nie miał pleców. Zaczynał jako wuefista, nauczyciel historii i trener po godzinach - najpierw z juniorami Polfy Tarchomin z rocznika 1987, a później z klubami z warszawskiej okręgówki i IV ligi. Czyli na na samym dole. Na poziomie, którego większość trenerów nigdy nie opuszcza. Łatwo się tam zakopać i cały czas kręcić wokół tych samych klubów. Obskakiwać te same stadiony. Raz siadać na ławce gości, raz na gospodarzy. Czekać aż w jednym klubie cię zwolnią i zatrudnią w drugim. Czasem w IV lidze, czasem w A klasie. Właśnie przed taką karierą starsi koledzy ostrzegali Papszuna. Czuli, iż może więcej, dlatego wyganiali go z Mazowsza.


- Tak go wypychaliście, a teraz wraca - zaczepiam Andrzeja Grelocha, który ostatnio trenował Mazura Radzymin, ale po rundzie jesiennej został zwolniony. On z Papszunem zna się od dawna. Kilkanaście lat temu razem grali na środku obrony w kolejnych podwarszawskich klubach. Raz grającym trenerem był Greloch, raz w tej roli występował Papszun. Później to Greloch był jednym z tych, który doradzał zdolnemu koledze, by zostawił szkołę i sprawdził się na wyższym poziomie.
- Mówiliśmy Markowi, iż jak chce zrobić prawdziwą karierę, to musi zostawić szkołę i zająć się tylko piłką. Miał sukcesy, miał awanse, ale była obawa, iż wpadnie do szufladki "trener powiatowy", który działa w Warszawie i okolicach, ale nie zapuszcza się nigdzie dalej. Musiał zrobić krok naprzód. Długo się wahał, nie był przekonany. Szkoła dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Ostatecznie jednak podjął ryzyko. A iż wróci do Warszawy? Do Legii? No nie spodziewaliśmy się. Fajna klamra - opowiada.
I o tym miał być ten reportaż. Miałem spotykać się i rozmawiać z osobami, które widziały początki Papszuna i po latach, znając już ciąg dalszy jego kariery, mogły spojrzeć na nie z dystansu.
Ale gdy zaczynam do nich dzwonić, trwa akurat przeciąganie liny między Papszunem a Rakowem Częstochowa. Na konferencji prasowej padają słowa: "Legia chce mnie jako trenera, a ja chcę być trenerem Legii", a dzień później kibice Rakowa odpowiadają Papszunowi transparentem: "Raków podał ci rękę, jak sprawdzałeś klasówki, a ty jak Judasz chcesz się sprzedać za złotówki". Zaczynają się programy na żywo, trwa debata, każdy ma swoje zdanie na temat zachowania trenera i kibiców. Czy wypadało, kto komu więcej zawdzięcza, czy przypadkiem komuś nie zabrakło klasy. Rozmowy, które prowadzę, siłą rzeczy również zbaczają na ten temat, a mnie uderza, ile już razy Marek Papszun zmieniał klub w podobnych okolicznościach.


Bo to, co dzieje się między Legią a Rakowem, widzieli już na Białołęce i w Łomiankach. Przerabiali też - a raczej przede wszystkim - we wspomnianym Świcie Nowy Dwór Mazowiecki. Minęły lata, całkowicie zmieniała się pozycja zawodowa Papszuna, a jednak wielu moich rozmówców rozpoznaje u niego zachowania sprzed lat. Przypominają sobie historie, które są niemal kalką tej, którą właśnie obserwują. Deja vu. "Cały Marek". "To jest właśnie jego sposób myślenia". Zmieniła się skala, ale nie on. jeżeli chciałem dowiedzieć się o Papszunie czegoś nowego, poznać go lepiej i zrozumieć jego spojrzenie na sprawę, dobrze trafiłem. Sposób, w jaki zmieniał kluby, sporo o nim mówi.
Oni już to widzieli. Sentymenty? Nie u Papszuna
- To, co trener robi teraz w Rakowie przy odejściu do Legii, to jest stary Marek. To, co powiedział na konferencji, to jest stary Marek. Jak on chce osiągnąć sukces lub ma już upatrzony jakiś cel, to twardo po niego idzie. Taki ma charakter. Bał się, iż Michał Świerczewski go nie puści? To wprost, publicznie, powiedział, iż chce do Legii. Przed laty było podobnie - zaczyna Mateusz Gontarz, jeden z wychowanków Papszuna z juniorskiej drużyny Polfy Tarchomin, którego trener później zabrał ze sobą do GKP Targówek.
- Marek jest człowiekiem Polfy Tarchomin. To jego dzielnica i jego klub. Pół życia w nim spędził. Ale jak nie mógł z tą Polfą przez trzy sezony awansować z okręgówki do IV ligi, a pojawiła się oferta z GKP Targówek, gdzie prezes dawał już jakieś pieniądze i miał zespół z czołówki okręgówki, to Marek do tego Targówka poszedł. I jeszcze zabrał z Polfy z dziesięciu najlepszych zawodników, przez co chwilę później Polfa spadła i się rozleciała. Niektórzy mieli do niego żal, bo on w tym klubie był wszystkim, budował go od podstaw. Ale on miał już wtedy w głowie cel, by wejść do IV ligi, więc odszedł. Później prawie dopiął swego, bo w tym Targówku był naprawdę blisko awansu. Przegrał w barażach ze Zniczem II Pruszków, który na ten mecz wzmocnił zespół zawodnikami z pierwszej drużyny - opowiada.
Gdy latem 2004 r. z Polfy Tarchomin wycofał się farmaceutyczny koncern, klub został przechrzczony na SS Białołękę Warszawa. Stowarzyszanie Sportowe powołał Papszun razem z kilkoma najprężniej działającymi rodzicami, a później prowadził je niemal jednoosobowo. - Do dziś zostało mi w głowie jedno powiedzenie, którego zawsze używał: "kto się nie organizuje, ten nie wygrywa". Miał tam wszystko ułożone tak, jak chciał. Sam podlewał trawę, sam ją kosił, sam załatwiał sprzęt, żeby wyposażyć siłownię, sam ustalał sparingi i jeździł oglądać rywali. Już w tamtych czasach, w okręgówce, miał na kasecie VHS nagrany nasz mecz ze Żbikiem Nasielsk. Był trenerem od taktyki, od przygotowania fizycznego i od bramkarzy. Zawsze robił więcej niż było trzeba. Był niesamowicie zaangażowany, niesamowicie pracowity i niesamowicie wymagający. Skoro on dowoził wszystkie tematy, mimo iż miał tyle na głowie, to reszta nie miała wymówek. Wszystko musiało być tak, jak on chciał - opowiada Gontarz.


W dyskusji o zmianie Rakowa na Legię często podkreśla się, jak długą drogę przeszedł Papszun w częstochowskim klubie. Jak piękną kartę w jego historii zapisał – od awansu do I ligi i Ekstraklasy, przez dwa wygrane Puchary Polski, po zdobycie mistrzostwa i występy w Lidze Konferencji Europy. I właśnie ta wspólna droga, wzajemne zasługi, może wręcz wdzięczność, w opinii części ekspertów powinny powstrzymać Papszuna przed tak zdecydowanym działaniem jeszcze przed końcem jesiennej rundy. Wielu się zastanawiało: nie żal mu zostawiać tego wszystkiego, co z Michałem Świerczewskim zbudowali? Tymczasem Papszun na kolejnych konferencjach prasowych wydawał się rozgrywać tę sprawę bez większych sentymentów.
Ale wróćmy do czasów Polfy i Białołęki. Papszun walczył o przetrwanie tego klubu, zabiegał o sponsorów, ale w końcu, przy braku wsparcia od władz gminy i miasta, zmęczony biurokracją i wymówkami urzędników, dał sobie spokój. Zostawił za sobą to wszystko, co przez lata budował i przeszedł do GKP Targówek, bo tam były lepsze boiska, większe wsparcie prezesa i bliżej było do IV ligi.
- o ile trener Papszun widział sufit w danym klubie, to po prostu szedł dalej - potwierdza Marcin Oleksiak, który był jego piłkarzem w trzech klubach: w Polfie (Białołęce), w GKP Targówek i w KS Łomianki. – W ogóle nie jestem zdziwiony tym, co się teraz dzieje w sprawie Legii. Ani tym, co Marek mówi i jak działa. Oglądam tych wszystkich ekspertów, którzy to komentują, analizują i się uśmiecham, bo ja to wszystko już widziałem. Znam te ruchy. Tak jest od zawsze: jeżeli trener Papszun podejmie decyzję, jest po wszystkim. o ile on w danym momencie czuje, iż to koniec, to dalej nie pójdzie. Nieważne, jaki to moment. Początek, środek czy koniec sezonu – mówi.
- Podam jeszcze jeden przykład. W 2011 roku byliśmy razem w Łomiankach. To był sezon zaraz po awansie do IV ligi, gdy byliśmy beniaminkiem. Pod koniec rundy, jakoś w listopadzie, czyli podobnie jak teraz, trener Papszun dostał propozycję z trzecioligowej Legionovii Legionowo. Odszedł od nas na trzy-cztery mecze przed końcem rundy, by już ratować Legionovię, która była wtedy w strefie spadkowej. Rundę kończyliśmy bez trenera. Treningi prowadził Hubert Dolewski, który był najbardziej doświadczonym zawodnikiem - wspomina Oleksiak.


Rozmawiam o tej sytuacji z Grzegorzem Pachutko, który był wtedy prezesem KS Łomianki. - My w tej IV lidze, zaraz po awansie, praktycznie niezmienionym składem, byliśmy w czołówce! Marek świetnie to poukładał. Ale nagle nadarzyła się okazja, okazja dla niego, bo Legionovia rozstała się z trenerem, a grała w III lidze. No i Marek, chociaż miał jeszcze z nami pół roku kontraktu, koniecznie chciał odejść. Prosiliśmy, rozmawialiśmy, żeby dokończył to, co zaczął, ale on przekonywał, iż później może tej oferty już nie mieć. A to jednak liga wyżej, on chciał się rozwijać, był bardzo ambitny. Strasznie mi wtedy wiercił dziurę w brzuchu. Co chwilę dzwonił, żeby ten kontrakt rozwiązać. Wiadomo, iż nam się to nie podobało. Był choćby taki moment zawieszenia, nie wiedzieliśmy, co robić, ale w końcu spotkaliśmy się w KFC na Modlińskiej i tę umowę rozwiązaliśmy. Bo co innego można było zrobić? Z niewolnika nie ma pracownika, a Marek bardzo chciał do tego Legionowa.


"Tak to jest, jak się komuś stawia pomniki za życia"
Wszyscy rozmówcy - także ci wspominający opisaną na początku historię odejścia ze Świtu Nowy Dwór Mazowiecki - podkreślają ambicję i determinację Papszuna. Chęć chwytania za kolejny szczebel za każdym razem, gdy tylko pojawiała się okazja. Wyżej i wyżej. W lepszych warunkach, na lepszych boiskach, za większe pieniądze. Byle sufit w następnym klubie wisiał choć trochę wyżej. Czy inaczej jest teraz, gdy zmienia Raków na Legię? - Kibice Rakowa piszą mu teraz, iż gdy do nich przychodził, to jeszcze sprawdzał klasówki… Ale to nie jest sposób myślenia, jaki ma Marek. On wie, iż Częstochowa jako miasto ma swoje ograniczenia. Raków też siłą rzeczy je ma. Wiemy, jak wygląda zaplecze i stadion. Legia w tym sensie jest na innym poziomie. Tradycję i historię też ma inną. Ale tak to jest, jak się komuś stawia pomniki za życia – tłumaczy Andrzej Greloch.
- Jak z GKP Targówek przegrał ten baraż o IV ligę, to chwilę później, już w lipcu, znowu zmienił klub. Poszedł do Łomianek. Zabrał ze sobą najlepszych zawodników, podobnie jak wcześniej z Polfy. Trener Papszun jest zero-jedynkowy. Jak jakiś projekt przestaje mu pasować, to szuka innego. Zmieniał kluby bez sentymentu, wciąż chciał iść wyżej. Ambicja wylewała mu się uszami. 15 lat temu tak było i teraz, patrząc z zewnątrz na to, co się dzieje wokół jego przejścia z Rakowa do Legii, wydaje się, iż jest tak samo – mówi Mateusz Gontarz.
- Byłem tym zawodnikiem, który szedł za nim do kolejnych klubów. Ale w końcu wprost mi powiedział, iż dalej już z nim nie pójdę, bo to jest moje maksimum. Identycznie było z asystentami. Najlepszych brał ze sobą, ale jak któryś już nie dawał rady, to rozstawał się bez sentymentów – wspomina Oleksiak.


Inny z rozmówców, który poprosił o anonimowość, a pracował z Papszunem na początku jego drogi, mówi jeszcze dosadniej. - Gdyby był inny, bardziej sentymentalny, bardziej rozważający, czekający na lepszy moment, związany z ludźmi, to nigdy by do Legii Warszawa nie trafił. Nigdy Legia by się do niego nie odezwała. Nigdy choćby nie dotarłby do Częstochowy i do Rakowa.
Ale dlaczego udało się akurat Papszunowi? Co takiego miał w sobie, iż zdołał przebyć tę drogę z okręgówki do europejskich pucharów? Czy ci, którzy na początku szli razem z nim, spodziewali się, iż zajdzie aż tak daleko?


Zaplanowane, czyli święte
Najpierw pytam o to Grelocha, który musiał widzieć w nim potencjał, skoro po koleżeńsku doradzał mu, by zostawił pracę w szkole i spróbował dostać się na centralny poziom. – Od początku było widać, iż ma cel. Nie było u niego zabawy i przymykania oka. Znaliśmy się parę lat, ale jak był moim trenerem i graliśmy obok siebie, to potrafił mnie zrugać i powiedzieć, iż zaraz mnie zdejmie – uśmiecha się Greloch. – Był zdeterminowany i ambitny. Dookoła wszyscy Marka chwalili. Ale kluczowa jest jego powtarzalność. Sukces za sukcesem. Najpierw baraże z GKP Targówek, później awans z Łomiankami do IV ligi, awans do II ligi z Legionovią, awans z Rakowem do I ligi i do Ekstraklasy. Wszędzie, gdzie był, poprawiał wyniki i budował drużynę po swojemu. Pamiętam, iż kiedyś, na początku, graliśmy przeciwko sobie sparing i mój zespół wygrał 3:0. Wszyscy byli zaskoczeni, bo z Markiem ciężko było wygrać trzema bramkami. Ten jego zespół był bardzo poukładany. Zresztą, to też symboliczne, iż nie mówiło się "wygrałeś z Polfą", tylko "wygrałeś z Markiem". On tam miał wpływ na wszystko – mówi.
- To zawsze był trener na dwie ligi wyżej - stwierdza Łukasz Trzebuchowski, który był zawodnikiem Papszuna przez 10 lat, w czterech kolejnych klubach. - Jego profesjonalizm był po prostu nieadekwatny do ligi, w której pracował. On nam w tamtych czasach załatwiał opaski do mierzenia tętna. Pięciu-sześciu zawodników trenowało z takimi opaskami, dzięki czemu Marek mógł lepiej zaplanować okres przygotowawczy. Przed każdym meczem mieliśmy analizy naszej gry i rywali. Dostawaliśmy instrukcje drużynowe, ale każdy dostawał też na mecz swoje indywidualne. Znów: na tamtym poziomie - w lidze okręgowej - to nie była norma. Papszun już wtedy miał bardzo dużą wiedzę o piłce. Czytał masę książek, studiował, jeździł na staże. Ale był też samoukiem. Próbował i wyciągał wnioski. Później robiłem kurs trenerski, ale na pewno nie dowiedziałem się na nim tyle, co w tamtych czasach od Papszuna – mówi.


- On chciał zawsze iść wyżej także z tego powodu, by móc jeszcze więcej wymagać od zawodników. Jak w Targówku pojawiały się pierwsze pieniądze, to już podchodził do tego na takiej zasadzie, iż to nasza praca, dostajemy kasę, więc nie ma żadnego odpuszczania. Nieważne, iż to były drobne sumy. On dawał z siebie wszystko, więc wymagał zaangażowania od wszystkich dookoła – dodaje Trzebuchowski.
- Wiesz, jak wyglądał nasz tydzień w okręgówce, w GKP Targówek, w okresie przygotowawczym? Poniedziałek trening, wtorek trening, środa sparing, czwartek trening, piątek trening, sobota sparing. W okresie przygotowawczym, między styczniem a marcem, graliśmy więcej sparingów niż później meczów w lidze. Ja chwilami miałem już dosyć piłki. Raz spadł taki ciężki śnieg, iż na boisku było po kostki. Rywal nie chciał grać, trzeba było ten sparing odwołać. Ja już w głębi duszy byłem zadowolony, iż przynajmniej będzie jeden wolny wieczór. Na co Marek: "Dobra, panowie, to zagramy na swoim boisku gierkę wewnętrzną". I graliśmy w tym śniegu ośmiu na ośmiu. Bo jak u niego coś było zaplanowane, to było święte - mówi Gontarz.
90 minut rozgrzewki za nieobecność na treningu
- Inna historia, która pokazuje jego podejście. Byłem wtedy po maturze, miałem te najdłuższe wakacje w życiu, zaplanowałem sobie wyjazd. Ale Papszun już w lipcu zaczął okres przygotowawczy. adekwatnie - na początku lipca, mimo iż mecze zaczynały się pod koniec sierpnia. Poszedłem do niego i powiedziałem, iż chcę pojechać na wakacje. "Synek, to ty się zastanów, czy ty chcesz w piłkę grać, czy na wakacje jeździć". Nie pojechałem. I chyba to docenił, bo na początku rundy grałem u niego we wszystkich meczach – wspomina Gontarz.
- U niego zawsze grali najlepsi. Oczywiście, najlepsi według niego, bo to on był szefem, on rządził, on decydował i on miał rację. Ale nie było tak, iż ciągnął kogoś za uszy, bo go lubił. Był sprawiedliwy. Z drugiej strony, jak ktoś już mu zaszedł za skórę, to potrafił się na niego obrazić i przez tydzień-dwa dawał to odczuć. Kiedyś mu nie napisałem, iż mnie nie będzie na treningu, Nie miałem żadnego poważnego powodu, chyba chciałem po prostu iść z dziewczyną do parku. Nie chciałem kłamać. Nie umiałem, więc nic mu nie napisałem. Na następnych treningach przez tydzień nie używał mojego imienia. Rozdawał znaczniki: "Pomarańczowe: Seba, Łuki… Zielone: Adam, Michał". Po czym rzucał w moim kierunku znacznik i nie mówił nic. choćby nie patrzył w moją stronę. Głowa w drugą i już wymieniał kolejne imiona czy ksywy.


- Był też zawodnik, który będąc studentem, dorwał we wrześniu jakieś tańsze wakacje i wyjechał na pięć dni. Opuścił treningi, ale na mecz wrócił. I, o dziwo, Marek go na ten mecz zabrał. Akurat przyszło załamanie pogody. Nagle dziesięć stopni w dół, ulewa. Na Targówku były takie stare ławki, trochę jak na Old Trafford, iż siedziało się niżej, w takim dołku, za murkiem, na który zarzucało się nogi. Marek odwraca się w pierwszej minucie i mówi; "Łuki, na rozgrzewkę". I ten Łukasz przez 90 minut stał przy chorągiewce. Mókł, rozciągał "dwójki", "czwórki". Nie wszedł na boisko choćby na sekundę. Chodziło o to, by nie siedział sobie na ławeczce z nogami w górze. Dostał karę za ten wyjazd. U Papszuna trzeba było być na treningu. Ja w klasie maturalnej naprawdę miałem chęć, żeby się uczyć, przygotować i zdać jak najlepiej. Powiedziałem mu to. "Zobacz, ja tu wszystko robię. Siłownia, boisko, wszystko przygotowuję. Gram, trenuję. Wszystko da się połączyć. Wiesz, ile osób grało w piłkę i dobrze zdało maturę?".
- Bardzo twardy gość. Charakterniak. Jak w niższych ligach grają starsi zawodnicy, to trenerzy najczęściej podchodzą do nich inaczej. Pozwalają na więcej, kierują mniej uwag, przymkną oko. Marek? Nic z tych rzeczy. Potrafił uprzeć się na największą gwiazdę zespołu czy najbardziej doświadczonego zawodnika i jechać z nim cały trening. Szpilki mu wbijać. "Chłopie, ty nie jesteś tutaj od rozgrywania! Graj proste podanie do piłkarza, a piłkarz nam to rozegra. Ty nie jesteś piłkarzem!" - wspomina z uśmiechem Patryk Koziara.
– Praca jest u niego podstawą wszystkiego. Jak masz wykonać dziesięć przebieżek od linii do linii, to nie ma zwalniania dwa-trzy metry przed. Jak biegniesz dookoła boiska, to nie ma ścinania przy narożnikach. Złapie cię raz i masz problem. Złapie cię drugi raz, to idź się pakować. Zasada była taka, iż musimy robić więcej niż inni, by ich pokonać. To był jego przepis na awans. Nie chciał mieć w zespole mało ambitnych piłkarzy. I jeszcze jedno: on na nic nie narzekał. W Świcie mieliśmy naprawdę fatalne warunki. On miał taki pokój, iż trzy czwarte ścian było w grzybie. Nasza szatnia wyglądała podobnie. A on tam spędzał bardzo dużo czasu, bardzo dużo pracował – dodaje.
- Czy się spodziewałem, iż zajdzie tak daleko? To trudna kwestia. Z jednej strony – oczywiście, iż nie. Wtedy w życiu bym nie pomyślał, iż Marek będzie w ekstraklasie i będzie kandydatem na selekcjonera reprezentacji. Przy takiej bieżącej współpracy w ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Ale z drugiej strony – rozumiem, dlaczego tak się stało. Nie jestem zdziwiony, iż akurat on doszedł do tego miejsca. Wszystko sobie wypracował. Zaszedł tam dzięki swojemu profesjonalizmowi. Kiedy trafiłem do jego drużyny, miałem 17 lat. Dzisiaj mam 34, cały czas gram w piłkę, ale tak profesjonalnego trenera nie miałem już nigdy. On często mówił, iż nienawidzi dziadostwa. "Dziadostwo" to było słowo, którego często używał. Ja sobie z tych wszystkich lat nie potrafię przypomnieć choćby jednej sytuacji, by on pozwolił komuś albo sobie na choćby drobne odstępstwo. Dla mnie, młodego chłopaka, on był wzorem - przyznaje Marcin Oleksiak.


Rozmawiając z osobami, które poznały Papszuna kilkanaście lat temu, gwałtownie zauważam, iż z wiele z nich wciąż ma z nim kontakt. Wielu z jego wychowanków wpadało po latach na staże do Rakowa albo bywało na jego meczach w europejskich pucharach. Mecz kończył się zwykle około godz. 23, później była konferencja prasowa, jeszcze chwila w szatni. I choć mijała północ, to Papszun zapraszał ich do swojego gabinetu na rozmowę i nie zerkał na zegarek. Dwa lata temu, gdy juniorzy z jego pierwszego rocznika z Polfy zorganizowali wspólną Wigilię, też na nią wpadł. W Warszawie bywał zresztą niemal co tydzień. interesujące jest też to, ilu jego zawodników zostało później trenerami. Z samej Polfy naliczyć można dziesięciu.


Sufit Legii Warszawa
Papszun jest zrośnięty z Warszawą. Urodził się w szpitalu na Bródnie, uczył się gry w piłkę na Tarchominie i to tam wiele lat później, już jako trener, walczył z urzędnikami o wsparcie dla swojego klubu. W juniorskich czasach mijał się na boiskach z Wojciechem Kowalczykiem, który później trafił do Legii i Betisu. Sam piłkarskiej kariery nie zrobił, pograł tylko w niższych ligach i ponoć zapracował na wzbudzającą grozę ksywę "Rzeźnik z Kobyłki", która jednocześnie miała oddawać jego styl gry. Ale moi rozmówcy zalecają ostrożność - może któryś z rywali tak na niego kiedyś powiedział. Raz czy dwa. Ale to wszystko.
Jak sam nie grał, to kibicował. Oczywiście Legii. Z trybun regularnie podziwiał Dariusza Dziekanowskiego, czasem jeździł choćby na wyjazdowe mecze. Ale zawsze bardziej niż trybunami interesował się boiskiem. Chodził na Łazienkowską, bo chodzili wszyscy jego kumple. A czy marzył, iż kiedyś będzie trenerem Legii? Zdania są podzielone. Może marzył, ale nie mówił? A może ten klub, choć ciągle był tak blisko niego, wydawał mu się zbyt odległy?
Z im bliższym znajomym Papszuna rozmawiam, tym mniejsze słyszę zdziwienie, iż tak bardzo chciał do tej Legii trafić i mówił o tym tak bezpośrednio. Ta szansa nie mogła mu uciec. Przy Łazienkowskiej sufit znów wisi wyżej. A jak się odnajdzie w tym dyrektorsko-prezesowsko-właścicielskim labiryncie? Spróbuje uporządkować ten klub po swojemu. Jak zwykle.
Idź do oryginalnego materiału