W NBA gra co sezon co najmniej 450 graczy. W Eurolidze, drugich najlepszych rozgrywkach na świecie – kolejnych 220. Ostatnio w tej grupie kilkuset koszykarzy nie było żadnego wychowanego w Polsce – Jeremy Sochan z San Antonio Spurs basketu uczył się w Wielkiej Brytanii, USA, Niemczech. Zresztą z grona czterech Polaków, którzy kiedykolwiek zagrali w NBA, także Marcin Gortat i Maciej Lampe najważniejsze koszykarskie szlify zbierali w innych krajach – pierwszy w Niemczech, a drugi w Szwecji i w Hiszpanii. Jedynym graczem NBA tak naprawdę nauczonym koszykówki w Polsce był Cezary Trybański, który kariery w tej lidze nie zrobił żadnej.
REKLAMA
Zobacz wideo Gortat imprezował z mężem Kim Kardashian. "Była opcja na pidżama party w rezydencji Playboya"
Dlaczego tak jest? Dlaczego nie potrafimy wykształcić koszykarzy na najwyższym poziomie? Tuż przed rozpoczynającym się EuroBasketem, na którym – ze względu na kontuzję – zabraknie zresztą wspomnianego Sochana, pytamy o to Rafała Jucia, skauta Denver Nuggets odpowiedzialnego za wyszukiwanie talentów, który od lat z bliska ogląda także polską koszykówkę.
Łukasz Cegliński: Za koszykówką objechałeś cały świat – od Polski po USA, od Litwy po Australię. Jak z globalnego pułapu wygląda ten polski basket?
Rafał Juć: Oceniając naszą koszykówkę rozumem i obiektywnie, powiem – i nie powinno być to źle odebrane – iż jesteśmy europejskim średniakiem. Jednocześnie chciałbym wierzyć, iż jesteśmy uśpionym gigantem, bo uważam, iż potencjał mamy ogromny. Natomiast w opinii ludzi z innych krajów, z którymi o polskim baskecie rozmawiam, mamy przyzwoitą reprezentację, gwiazdę NBA Jeremy'ego Sochana, cenionego w Europie Mateusza Ponitkę i tak naprawdę kilka więcej.
Uśmiechnąłem się, jak wspomniałeś o uśpionym gigancie, bo przypomniałem sobie, jak w 2013 roku dokładnie te same słowa o koszykarskiej Polsce wypowiedział Dirk Bauermann, ówczesny trener naszej reprezentacji. 12 lat minęło, a my ciągle śpimy.
– Uważam, iż w Polsce mamy świetne fundamenty, ale nie ma ani dobrego architekta, ani żadnego planu budowy. choćby najgorszy plan jest lepszy niż jego brak, a u nas brakuje systemu, osoby z autorytetem w środowisku, być może byłego trenera, który ten plan by nakreślił. Wspomniany Bauermann jest w tej chwili koordynatorem szkolenia w niemieckiej federacji, znany trener Pini Gershon robi to samo w Izraelu, były fiński koszykarz, a w tej chwili szkoleniowiec Hanno Mottola pełni podobną rolę w swoim kraju, w Estonii wziął się za to były reprezentant Kristjan Kangur. Dyrektorami sportowymi federacji lub dyrektorami kadr są Grek Dimitris Diamantidis, Turek Semih Erden czy Nenad Krstić, których spotkałem niedawno na mistrzostwach Europy do lat 18. W Polsce to jest dopiero przed nami i liczę, iż takie role pełnić będą pracujący już przy reprezentacji Łukasz Koszarek czy Michał Ignerski, a w przyszłości Mateusz Ponitka, Przemysław Karnowski, Tomasz Gielo czy Michał Michalak. Za nimi duże kariery, doświadczenia z wielu państw i duża koszykarska wiedza.
To jednak plan na przyszłość, a na razie nie ma ani architekta, ani planu. Są za to – jak powiedziałeś – świetne fundamenty. Co konkretnie masz na myśli?
– Po wykluczeniu Rosji z rozgrywek FIBA jesteśmy ósmym krajem w całej Europie pod względem populacji i samo to jest dobrym punktem wyjścia. Uważam też, iż w porównaniu do innych państw jesteśmy nacją wysportowaną, mamy duże miasta, duże ośrodki, dość wysoki – w porównaniu z innymi – budżet Polskiego Związku Koszykówki. Ale z drugiej strony muszę przyznać, iż być może trochę zakłamujemy rzeczywistość, co źle wpływa na ocenę realiów. Liczba ludności i decentralizacja każe nam zerkać w kierunku i porównywać się z Francją, Hiszpanią, Niemcami, ale ja, starając się oceniać potencjał dyscypliny w danym kraju, patrzę na liczbę chłopców trenujących koszykówkę w danym roczniku. W Polsce ona mieści się w przedziale 2–4,5 tys. i jest porównywalna do tego, co dzieje się w malutkich krajach jak Litwa, Łotwa, Izrael czy Estonia. I myślę, iż to one powinny być dla nas modelem, być może inspiracją.
Mówisz o rocznikowych statystykach młodych koszykarzy w małych krajach. Jak one wyglądają w krajach dużych?
– W USA, w których najwięcej osób uprawia koszykówkę, w jednym roczniku gra ponad pół miliona chłopców, ale to już kompletnie inny poziom, tu choćby nie ma o czym marzyć, można tylko podziwiać. Spójrzmy na Europę. W Hiszpanii w danym roczniku gra przeciętnie 15 tys. chłopców, we Francji – 20 tys., w Turcji – 25, w Niemczech już ponad 15, we Włoszech – 10. Ale już w dużo mniejszej Słowenii – tysiąc, a w niektórych rocznikach 1,5 tysiąca.
Czyli ten duży polski fundament, o którym mówiłeś na początku, odnosi się do możliwości całego kraju, ale nie koszykówki. Polska, duży europejski kraj, fundament koszykarski ma malutki. Na poziomie Litwy czy Izraela, trochę większy od Słowenii.
– Tak, ale właśnie te kraje pokazują, iż aby wychować koszykarza NBA, tak jak Słoweńcy Lukę Doncicia, nie trzeba mieć wcale wielkiej skali. Dlatego walcząc o masowość i popularyzację koszykówki, trzeba się równocześnie starać, by szło za nimi odpowiednie szkolenie, identyfikacja talentów, zapewnianie im dobrych warunków i bodźcowanie ich do rozwoju. Samo zwiększanie liczby trenujących w roczniku może nic nam nie dać.
Rozmawiając o szkoleniu, często mówi się o piramidzie: na dole są masy trenujących dzieciaków, a potem zwężająca się, ale wciąż szeroka grupa talentów, z której najlepsi trafiają na szczyt, do reprezentacji. Natomiast my zamiast piramidy mamy koszykarskiego grzybka: kadra, która w ostatnich latach zajęła ósme miejsce na mistrzostwach świata i czwarte na EuroBaskecie, to całkiem efektowny kapelusz, który stoi na cienkiej i chybotliwej nóżce kilka znaczącej w Europie ligi i szkolenia, które jest jak jałowa grzybnia. Jałowa, bo jeżeli w NBA i Eurolidze gra w sumie 670 graczy, to my w minionym sezonie nie mieliśmy w tym gronie nikogo. Jeremy Sochan koszykówki uczył się przecież poza Polską.
– Na pewno świetne ostatnio, najlepsze od pół wieku wyniki reprezentacji dały nam złudne wrażenie odnośnie do siły koszykówki w naszym kraju. Tę siłę trzeba oceniać w dwóch perspektywach: pierwsza to tu i teraz, i ją opisuje właśnie wynik seniorskiej reprezentacji, a druga to wybiegająca kilka lat w przyszłość, którą ocenia się na podstawie wyników kadr młodzieżowych i jakości szkolenia. Pamiętam słowa fińskiego trenera Henrika Dettmanna, który na jednej z konwencji szkoleniowych mówił, iż celem Finów jest doprowadzanie do kadry seniorskiej trzech graczy z każdego rocznika, a co pięć lat – jednego gracza do Euroligi i NBA. Nie mówił nic o poziomie ligi, nie mówił o poziomie reprezentacji, bo zarówno jedna, jak i druga powinny być pochodnymi dobrego szkolenia. W Polsce ono takie nie jest.
Dopływ graczy do reprezentacji w ostatnich latach jest mizerny. Najmłodszymi zawodnikami w rotacji kadry na EuroBaskecie mieli być 22-letni Jeremy Sochan i 23-letni Igor Milicić junior, ale skoro ich ze względów zdrowotnych zabraknie, to zostają mający po 25 lat Andrzej Pluta i Aleksander Balcerowski. Cała czwórka wcale nie jest taka młoda, a poza tym w komplecie uczyła się dorosłej koszykówki za granicą, została wyszkolona poza Polską. Czy w perspektywie trzech, a może pięciu lat możemy liczyć pod tym względem na skok jakościowy?
– My jesteśmy na etapie diagnozy problemu i to jest pierwszy krok ku lepszemu. W PZKosz powstały komisje do spraw rozwoju, do spraw koszykówki młodzieżowej, także komisja trenerska. Środowisko pogodziło się ze stanem faktycznym i zauważyło problem, ale cały czas brakuje nam długofalowych rozwiązań. Uważam, iż problemy staramy się zamaskować rozwiązaniami na tu i teraz. Bez głębszej analizy, bez zauważenia naczyń połączonych. Tu po raz kolejny odwołam się do doświadczeń fińskich: to co jako pierwsze zmienił w federacji Dettmann, to włączył do pracy w związku trenerów. Kiedyś na 30 zatrudnionych osób był tylko jeden szkoleniowiec, teraz jest ich 11.
Na marginesie: w Polsce od lat mówi się, iż w PZKosz - poza politykami - rządzą sędziowie, bo jako jedyni, w odróżnieniu od graczy i trenerów, potrafią się zjednoczyć i trzymać razem.
– Kończąc myśl: mieć federację bez trenerów to trochę jak prowadzić restaurację bez kucharza. O PZKosz można powiedzieć, iż ma na pewno dużą umiejętność organizowania mistrzowskich imprez, co jest zauważane i doceniane w skali Europy. Że jest sprawną korporacją z dużą stabilnością finansową. Ale nie możemy przy tym zapominać, iż solą tego wszystkiego są trenerzy i szkolenie. Większość decyzji powinna być podejmowana przez ich pryzmat, a głosu szkoleniowców w procesie decyzyjnym jednak nie słychać. Być może brakuje im autorytetu, a być może nie ma grupy doświadczonych osób, fachowców, za którymi można byłoby pójść.
Czyli co my robimy źle?
– Wiele rzeczy. Brakuje indywidualizacji treningu, zajęcia prowadzimy taśmowo, dla całej grupy, bez patrzenia na silne i słabe strony poszczególnych zawodników. Nie ma pracy nad decyzyjnością, nad obroną jeden na jednego, nad rzutem pod presją. Od najmłodszych lat skupiamy się na grze jako zespół i wygrywaniu meczów ligowych tu i teraz, a nie na tworzeniu graczy.
A dzieje się tak dlatego, iż poziom koszykarskiej edukacji wśród trenerów młodzieżowych jest niski. To są często zapaleńcy, wuefiści, którzy robią coś dodatkowo. Cieszy mnie, iż powstała Szkoła Trenerów PZKosz właśnie dla szkoleniowców pracujących z dziećmi, bo uważam, iż tam wsparcie jest najbardziej potrzebne. W tej chwili mamy wielu trenerów, którzy bazują na rozwiązaniach sprzed 20–30 lat, nie ma tego, co jest w innych krajach, powtórnej selekcji, powtórnej edukacji, powtórnego egzaminu, słowem: aktualizacji wiedzy, bo przecież koszykówka ewoluuje. W Polsce zdarza się tak, iż utalentowany chłopak stoi w miejscu, bo trenerzy nie mają wobec niego indywidualnego podejścia, nie ma bodźcowania do rozwoju. Perełki nam giną – albo są źle prowadzone, albo w ogóle niezauważone.
Kolejna rzecz: kompletnie zaniedbujemy przygotowanie fizyczne i motorykę. Praca nad tym zaczyna się zbyt późno i nie jest skrojona stricte pod koszykówkę. Brakuje nam wiedzy, doświadczenia i specjalistów od motoryki i pracy fizycznej na najmłodszym poziomie.
Dużo tych błędów. Coś jeszcze?
– Kuleje przejście z juniora do seniora, gracze w kluczowym momencie rozwoju nie mają gdzie grać i przestają się rozwijać. To duży problem. Idźmy dalej. Nie mamy systemowego wsparcia dla wybitnych jednostek, talent jest pozostawiony sam sobie, jeżeli chodzi o wybór ścieżki kariery. Często młody gracz polega na lokalnym trenerze, agencie lub rodzicach – nie ma monitoringu ze strony federacji lub renomowanych klubów.
Uważam też, iż nie ma dobrej pracy nad sferą mentalną, czyli opieki psychologa sportowego, zarządzania presją, holistycznego podejścia.
Zaczyna boleć mnie głowa i robi mi się smutno. Jest coś, co robimy dobrze?
– Naprawdę nie chcę tak brzmieć, nie chcę wyjść na kogoś, kto wszystko krytykuje. Uważam po prostu, iż w każdym z tych obszarów mamy ogromny potencjał, żeby robić to lepiej. Mamy wielu ludzi z pasją, znacząco poprawił się poziom organizacji topowych klubów, a federacja i liga to dziś sprawnie działające korporacje. Mamy w kraju wybitnych trenerów i bardzo dobrych graczy, tylko iż to są jednostki, którym brakuje systemowego wsparcia i wspólnej pracy.
A koszykarskie perełki nam giną…
– Proces wychowania klasowego sportowca, koszykarza, to 8–10 lat konsekwentnej pracy i jednoczesnej współpracy rodziny, klubu, federacji i agentów. U nas tej współpracy i potencjalnej synergii nie ma.
Nie ma też ukierunkowania na szkolenie konkretnego profilu graczy, co skutecznie robią inne nacje. Finowie skupiają się na wychowaniu koszykarzy rzucających z każdej pozycji. Łotysze przez lata mieli problem z wysokimi grającymi tyłem do kosza, więc zaczęli uczyć ich rzucać i szkolą takich graczy jak Kristaps Porzingis. Izrael wie, iż ma niskie społeczeństwo, więc wychowuje wszechstronnych zawodników obwodowych.
A co my robimy w Polsce?
– Gdybyśmy się zastanowili, jaki jest nasz styl gry, koszykarska tożsamość i co potrafimy dobrze robić, to byłoby to wychowywanie skrzydłowych.
Mateusz Ponitka, Michał Sokołowski, Przemysław Żołnierewicz, wcześniej Adam Waczyński, Przemysław Zamojski, Karol Gruszecki czy Michał Ignerski. Rzeczywiście, akurat na skrzydłach mamy w reprezentacji ciągłość i brak problemów z ułożeniem rotacji. Z czego to wynika?
– Z tego, iż najtrudniej jest wychować rozgrywających i środkowych. Te pozycje w największym stopniu wymagają treningu specjalistycznego, indywidualnego podejścia.
Czyli idziemy na łatwiznę?
– Taki układ z wyróżniającymi się skrzydłowymi wypluwa nam nasz niedoskonały system. Ostatnio robiłem analizę, z której wynika, iż najmłodszym polskim środkowym w ekstraklasie był 26-letni Adrian Bogucki, a polskich rozgrywających w pierwszych piątkach było tylko trzech: Kamil Łączyński, Jakub Schenk i Andrzej Pluta. Tyle co nic. Młodych koszykarzy na tych pozycjach, którzy naprawdę grają i mają ważne role, praktycznie nie mamy. W kadrach młodzieżowych jest podobnie: brakuje wyróżniających się środkowych i rozgrywających.
Być może powinniśmy się zatem skupić na skrzydłowych, tym bardziej iż dziś mamy fajną generację graczy, wokół której powinniśmy budować przyszłość w perspektywie pięcioletniej. Chodzi mi o 19-letniego Tymoteusza Sternickiego oraz o rok i dwa lata starszych Jakuba Szumerta i Krzysztofa Kempę. To w oparciu o nich powinniśmy projektować tożsamość i przyszłość naszej reprezentacji. Taką za pięć lat.
Bo za pięć lat w kadrze może już nie być Mateusza Ponitki i Michała Sokołowskiego, czyli serca i płuc reprezentacji, absolutnie kluczowych postaci, na których opiera się nasza gra.
– Tak, ale ich następcy nie będą czekać za rogiem gotowi do wejścia w rolę liderów. Kandydatów trzeba wychowywać, przygotowywać, bodźcować. Tego też nam trochę brakuje, świadomego dbania o ciągłość.
Sternicki, Szumert i Kempa w najbliższym sezonie będą grać w polskiej ekstraklasie, ale niemało utalentowanych młodzieżowców wyjeżdża też za granicę. Dlaczego tak niewielu z nich się przebija do poważnej gry?
– Bo funkcjonujemy w polskiej bańce i mamy niski poziom porównawczy. Rozgrywki młodzieżowe w Polsce są dość słabe. Poziom fizyczności, styl gry i sposób gry są zupełnie inne, gorsze niż w miejscach, do których nasi młodzi gracze chcą trafić. Słowem, nie zapewniamy im odpowiednich warunków, by ich przygotować. Nasz utalentowany gracz choćby nie wie, iż gra za wolno, za miękko i przewidywalnie, bo na co dzień mu to wystarcza.
Od młodych graczy powinno się wymagać podejmowania szybkich decyzji pod presją, ale w polskim szkoleniu za mało uczy się gry w przewadze, odpowiedniego rozstawienia na boisku i czytania pomocy w obronie. Koszykarzom brakuje w związku z tym umiejętności szybkiej analizy: rzucam, podaję, wjeżdżam, fauluję. U nas zawodnik może wyglądać na inteligentnego technicznie, jak mawiamy w koszykarskim żargonie, ale nie podejmuje szybkich decyzji w tempie gry międzynarodowej.
Mamy graczy o świetnych warunkach fizycznych, którzy jednak nie biegają na wysokim poziomie intensywności, nie bronią twardo przez całą akcję, brakuje im dynamiki, umiejętności gry w kontakcie, odporności na fizyczność.
Nie mają tego, bo nie muszą mieć, by dominować w Polsce.
– Dochodzą jeszcze wyzwania mentalne i z moich obserwacji wynika, iż młodzi polscy gracze nie są po prostu gotowi na wyjazdy za granicę i walkę o miejsce w składzie. Za długo są trzymani pod kloszem przez rodziców i klub, są mało odporni psychicznie, boją się przeprowadzki, konkurencji. Nie rozumieją też, iż zanim się wybijesz w nowym, zagranicznym środowisku, musisz dać sobie pół roku na przetrwanie.
Ale mimo tego, o czym mówisz, widać, iż polscy gracze chcą wyjeżdżać za granicę, szczególnie do USA, gdzie od kilku lat młodzi koszykarze mogą zarabiać duże, nierynkowe wręcz pieniądze.
– Chcą, ale nie rozumieją, co to oznacza, nie są gotowi na wyzwania. Rozmawiam dużo z trenerami, skautami, osobami rekrutującymi i ich opinia o polskich graczach jest taka, iż mają słabe kompetencje komunikacyjne. Wielu zawodników nie mówi płynnie po angielsku i nie rozumie terminologii używanej przez trenerów, nie rozumie koszykarskiego żargonu. Nie wszyscy potrafią się dobrze zaprezentować na rozmowie rekrutacyjnej z agentem czy trenerem, i tym samym zbudować sobie relacji w nowym miejscu. Polscy gracze boją się też występować w mediach społecznościowych, być w nich aktywnym, promować samego siebie, a przecież jest to w tej chwili jedno z narzędzi do zbudowania swojej marki, wartości. Dlatego czasem, choć mają większy talent niż konkurenci do miejsca w składzie, przegrywają z bardziej odważnymi i lepiej przygotowanymi rywalami.
Do tego dochodzi późna ekspozycja międzynarodowa. Mówiąc wprost: jak chcesz wyjechać za granicę, to jak najwcześniej musisz się tam pokazywać. Na kampach, turniejach, klinikach. Polska koszykówka młodzieżowa jest zbyt słaba, by miarodajnie oceniać potencjał gracza na podstawie występów tylko i wyłącznie w kraju. Uważam, iż już w wieku 15 lat powinno się pokazywać i rywalizować w innych miejscach.
Zaczęliśmy rozmowę od tego, iż najlepiej w polskiej koszykówce wygląda reprezentacja, i wróćmy do tego wątku. Skoro w szkoleniu są takie rezerwy, skoro zdarza nam się tracić perełki, to jakim cudem doszliśmy do ósmego miejsca na świecie i czwartego w Europie?
– Analizowałem to i rozmawiałem z zagranicznymi ekspertami. Chodzi o to, iż trafiliśmy na te dwie imprezy w idealnym momencie, kiedy kadra była dojrzała, zgrana i miała już swój charakter. Mieliśmy tożsamość, koszykarze znali się od lat, mieli wspólne doświadczenia, byli zgrani systemowo. Mieliśmy też liderów – kiedyś Łukasza Koszarka czy Adama Hrycaniuka, którzy gwarantowali stabilizację na kluczowych pozycjach, do tego dołączali A.J. Slaughter, Adam Waczyński, Damian Kulig, Aaron Cel, Mateusz Ponitka czy Michał Sokołowski. Reprezentacja Polski przewyższała innych organizacją, walką, zaufaniem do siebie i egzekucją taktyki w kluczowych momentach. Do tego doszła świetna praca odpowiednich selekcjonerów, bo Mike Taylor najpierw zbudował fundament, dobrze zarządzał relacjami z ludźmi, pozwolił graczom uwierzyć w siebie, wydobył z nich maksimum. A potem przyszedł Igor Milicić, który jest odważny taktycznie, słynie ze świetnego rozpoznania przeciwników, stosuje zmienne systemy defensywne.
My to wszystko sobie wypracowaliśmy, te fundamenty, dojrzałość koszykarzy, rosły przez lata i dobre efekty widzieliśmy właśnie w 2019 roku w Chinach oraz w 2022 roku w Czechach i Niemczech. A do tego wykorzystaliśmy chaos w innych reprezentacjach związany z wprowadzeniem reprezentacyjnych okienek, kiedy w kadrach nie mogły grać gwiazdy NBA i Euroligi. Nas to nie dotknęło.
Nie dotknęło paradoksalnie ze względu na słabość pod tym względem. Nie mieliśmy gracza w NBA, w Eurolidze grał tylko Mateusz Ponitka.
– Kończąc wątek sukcesów reprezentacji: polska kadra zawsze była ceniona ze względu na walkę, zaangażowanie i serce do gry. Nie mieliśmy gwiazd, ale jak mówił mi trener jednej z europejskich reprezentacji, mieliśmy graczy, którzy nie pękali pod presją, nie bali się lepszych rywali i dawali z siebie sto procent przez cały mecz.
Czyli więcej było w tym tzw. "dawania z wątroby" niż kunsztu i talentu.
– Tak, często wygrywaliśmy mecze właśnie charakterem. A niespodzianki sprawialiśmy, gdy lepsze reprezentacje nas lekceważyły, były w wewnętrznym chaosie, albo nie były odpowiednio przygotowane. Ale trzeba zaznaczyć, iż trzon tej kadry – Ponitka, Sokołowski, Slaughter, Balcerowski, a teraz Sochan – to gracze uznani i ograni na międzynarodowym poziomie. Trudno będzie utrzymać ten poziom, ale już dziś musimy analizować, jak wprowadzać nowych graczy do kadry.
I teraz zobaczmy, w jakim kontraście są te powyższe wartości z tym, co mamy w systemie szkolenia. Stabilizacja w reprezentacji – brak ciągłości w szkoleniu. Silny lider w kadrze – brak trenerskiego guru czy autorytetu. Selekcjonerzy na wysokim poziomie z doświadczeniem pracy za granicą – hobbyści zamiast trenerów młodzieżowych. Doświadczenie i walka w kadrze seniorów – u młodzieżowców brak rywalizacji ze względu na niski poziom rozgrywek. Udana naturalizacja Slaughtera – brak dopływu świeżej krwi do kadry, która pochodzi z polskiego systemu szkolenia. Podsumowując: niezła reprezentacja przykrywa wszystkie braki polskiej koszykówki, ale my musimy o tym rozmawiać. Diagnozować problemy i szukać rozwiązań. Cieszy mnie, iż prezes PZKosz Grzegorz Bachański i jego współpracownicy, Łukasz Zarzycki i Karol Gryko, mają tego świadomość.
Spotkaliśmy się, żeby porozmawiać o tym, dlaczego Polska nie szkoli dobrych koszykarzy, to zapytam o reprezentanta, którego nie wyszkoliła. Na początku rozmowy powiedziałeś o Jeremym Sochanie: "gwiazda NBA". Czy to trochę nie na wyrost?
– Mówiłem to w kontekście tego, iż z polskiej perspektywy Jeremy jest globalną gwiazdą, celebrytą, jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich sportowców, generuje wielkie zasięgi w mediach społecznościowych, wzbudza zainteresowanie mediów.
To ja a propos tego mam pewne przemyślenie: wśród polskich koszykarzy brakuje mi gwiazd. Bardzo dobrych, a może choćby świetnych zawodników mamy, ale brakuje im gwiazdorskiego pierwiastka. Dobrze rozumianego bycia showmanem, magnetyzmu, komunikacji z kibicami, barwności. Jest Sochan, a potem długo, długo nic.
– Też się nad tym zastanawiałem i doszedłem do trochę pobocznego, ale interesującego wniosku: u nas selekcja faworyzuje fizyczność i wzrost, a nie osobowość i inteligencję w grze. Obserwowałem z bliska nabory do francuskiego INSEPT-u, czyli takiej szkoły mistrzostwa sportowego dla najlepszych koszykarzy, i widziałem, iż funkcjonują tam cztery parametry, według których ocenia się i wybiera zawodników. Trzeba wiedzieć, czego się szuka, żeby to znaleźć.
Różnica polega na tym, iż we Francji INSEPT wybiera zawodników spośród masy utalentowanych kandydatów. U nas w Szkole Mistrzostwa Sportowego wcale nie grają najlepsi, tylko ci, którzy tego chcą. Nie ma praktycznie żadnej selekcji.
– Talenty i graczy z zadatkami na liderów mamy, ale potrzebujemy reformy filozofii pracy w SMS i kadrach młodzieżowych, aby ich kreować.
Wrócę jeszcze do tej osobowości. W kategoriach młodzieżowych promuje się dużych i silnych, a nie młodych i odpowiedzialnych. Odrzuca się często krnąbrnych, charakternych, a przecież w sporcie ten charakter jest kluczowy. Trzeba mieć charakter, żeby być gwiazdą. A żeby być liderem pełną gębą, trzeba dawać graczom odpowiedzialność. Pamiętam przykład z młodzieżowych rozgrywek w Hiszpanii, gdzie trener przed meczem wskazywał palcem: dzisiaj ty będziesz liderem, a na ciebie będziemy grać w końcówce. Na zasadzie: albo utoniesz, albo popłyniesz. My nie uczymy młodych graczy odpowiedzialności za drużynę, wszystko opiera się na schemacie zagrywek, funkcjonowania jako zespół. Nie mamy treningu mentalnego, pracy z psychologiem i nauki przywództwa. Dlatego nasi koszykarze boją się podejmować ryzyko, boją się decyzji, boją się konsekwencji błędu.
W pracy dla Denver Nuggets podczas oceny potencjału zawodników mam taki punkt jak charakter koszykarski. W Polsce go w ogóle nie kształtujemy. Talent objawia się w różnych aspektach – można wyróżniać się podejmowaniem decyzji, w sferze mentalnej, kreatywnością, kontrolą tempa gry, a my nie potrafimy tego ani oceniać, ani nagradzać. Trenerzy wolą zawodników gotowych na dziś, a nie na jutro. Znów odwołam się do słów Henrika Dettmanna, który ocenia wybory selekcjonerów kadr młodzieżowych: w każdej musi być sześciu graczy gotowych na dziś, ale też sześciu na jutro. Takich, którzy mają potencjał na grę w reprezentacji seniorskiej. Musi być równowaga między wygrywaniem a rozwijaniem.
A my gdzie jesteśmy, jeżeli chodzi o tę pożądaną równowagę?
- Uważam, iż jesteśmy w kluczowym momencie dla polskiej koszykówki. Zmiany regulaminowe sprawiły, iż Polacy i młodzi zawodnicy nie mają już gwarantowanego miejsca na parkiecie w ekstraklasie, więc jeżeli chcemy wychować kolejne pokolenie reprezentantów, musimy podejść do tego systemowo. To jest moment, który może zdefiniować przyszłość dyscypliny. Najważniejsze, żebyśmy zaczęli od stworzenia spójnej wizji – narodowego modelu gry i jasnych wytycznych, jak szkolimy w poszczególnych kategoriach wiekowych. Do tego trzeba wzmocnić rolę SMS i całego systemu kadr młodzieżowych, żeby to one brały odpowiedzialność za przygotowanie naszych największych talentów do poziomu seniorskiego. Potrzebujemy też określenia tożsamości – w jakim stylu chcemy grać jako Polska – bo to musi być konsekwentnie budowane od najmłodszych roczników aż po kadrę narodową. jeżeli teraz nie podejmiemy decyzji, żeby nadać temu kierunek, to za kilka lat zabraknie nam zawodników gotowych do rywalizacji na najwyższym poziomie. przez cały czas będziemy mieć jednostkowe talenty, ale nie system, który masowo produkuje graczy gotowych do rywalizacji międzynarodowej.
Rozmawialiśmy o szkoleniu w Polsce i w innych krajach, o wyjazdach naszych graczy za granicę, to zapytam o Andrzeja Plutę, który ma pewne miejsce w reprezentacji. On do Hiszpanii wyjechał w wieku 14 lat i w tamtejszym systemie przeszedł przez juniora do seniora. Jak oglądasz go teraz w polskiej ekstraklasie, to widzisz w jego grze tę "hiszpańskość"?
– Widzę, Pluta jest hiszpański. Wyróżnia go znakomita technika użytkowa: on robi rzeczy proste, ale robi je perfekcyjnie. Widać, iż najpierw uczył się techniki, a potem jej wykorzystania pod presją. Andrzej na tle rówieśników, którzy zostali w Polsce, wyróżnia się też czytaniem gry: rozróżnia zachowania obrońców, czyta ich system defensywny i w zależności od niego podejmuje decyzje. Widać u niego koszykarską dojrzałość: miał bazę, przećwiczone rzeczy, a teraz stosuje je w praktyce.
A mówiąc o Hiszpanii i moich obserwacjach – pamiętam z Joventutu Badalona takie ćwiczenie, kiedy trener rozstawił trzy pachołki i powiedział chłopcom: "Teraz każdy tak, jak chce, zmienia trzy razy kierunek kozłowania przed pachołkiem". W Polsce ten komunikat byłby sprecyzowany: zmieniamy za plecami lub pod nogami. Ta kreatywność jest zabijana. Rozmawiałem z tym hiszpańskim trenerem, który szkolił kiedyś Ricky’ego Rubio, i on mi tłumaczył: "Jak ja mam im mówić, jak wykonywać ćwiczenie, skoro sam nie wiem, jakie są ich naturalne predyspozycje, w czym są najlepsi, jak chcą siebie wyrazić poprzez koszykówkę?". Wspomniany Rubio miał taki słynny zwód, w którym wydłużał krok, prawie robił dwutakt i nagle zmieniał kierunek kozłowania. I on do tego doszedł sam, po prostu sobie wymyślił taki ruch. A u nas, jak to się mówi, trening jest klejony z taśmy.
Czy w perspektywie pięciu lat ktoś z tej polskiej taśmy może trafić do NBA?
– Odpowiem przewrotnie: może naszym celem nie powinien być w ogóle Polak w NBA? Najpierw odpowiedzmy sobie na pytania o to, co chcemy robić na poziomie szkolenia i kadr młodzieżowych: wygrywać w mistrzowskich turniejach, wychowywać graczy do reprezentacji, wysyłać utalentowanych graczy za granicę, wzmacniać polską ligę? Jak zdefiniujemy sobie cele, to będziemy wiedzieli, w jakim kierunku iść i jak rozliczać wykonaną pracę. Posiadanie gracza w NBA wcale nie musi być punktem odniesienia, bo twierdzę, iż to także swego rodzaju loteria genetyczna. Żeby trafić do NBA, spełnione muszą być dwa aspekty: świetne warunki fizyczne i odpowiednie cechy charakteru, silna mentalność i psychika. Ja często się śmieję, iż gracze NBA się po prostu rodzą – spójrzmy na Marcina Gortata, który w koszykówkę zaczął grać późno, wiele osób zaciągało mu hamulec, a on po prostu się przebijał i w końcu został dostrzeżony przez Niemców, który go zbudowali na miarę NBA.
Powtórzę tezę z początku rozmowy, być może optymistyczną, a choćby idealistyczną. Polska jest dla mnie uśpionym gigantem. Przeszliśmy z etapu zaklinania rzeczywistości, używania dobrych wyników reprezentacji jako wymówki, do momentu diagnozy. Widzę w środowisku wolę zmiany, choć jeszcze nie wiemy, jak ją zdefiniować, zaplanować, rozliczać, ani kto będzie twarzą tej zmiany. Coś się dzieje, ale na pewno nic nie wydarzy się jutro.
Przed Wami najnowszy Magazyn.Sport.pl! Polscy koszykarze zagrają w Katowicach o mistrzostwo Europy. Korespondenci Sport.pl czuwają, a już teraz mamy oryginalny starter pack kibica basketu. Ekskluzywne wywiady, odważne felietony i opinie przeczytasz >> TU