Z Apoloniuszem Tajnerem, byłym prezesem Polskiego Związku Narciarskiego, a w tej chwili posłem, rozmawialiśmy podczas Pucharu Świata w Zakopanem. Zawody oglądał w gronie kilku znanych działaczy. Prosił, żeby poczekać rozmową do końca pierwszej serii niedzielnych zawodów, którą chciał obejrzeć w całości. Potem przeanalizował wyniki i zgodził się porozmawiać - nie tylko o tym, co w tej chwili dzieje się w skokach, ale także o działaniach Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS), czy kulisach dyskusji o sporcie w Sejmie.
REKLAMA
Zobacz wideo Tajner tłumaczy: To było zbyt duże ryzyko finansowe
Jakub Balcerski: Wie pan, iż FIS "podkradł" panu pewien pomysł?
Apoloniusz Tajner: Nie słyszałem. Jaki?
Chcą skoczni na stadionie. I nie tylko. Ma się pojawić mobilny, jeżdżący po świecie obiekt, na którym będzie się dało skakać 150 metrów. Choć skocznie na stadionach były już i w XX wieku, to Pan kiedyś chciał takiej nowoczesnej, 95-metrowej skoczni na Stadionie Narodowym.
- Nic o tym pomyśle FIS nie słyszałem. 150 metrów? No, ciekawe. My faktycznie byliśmy już dogadani na Stadionie Narodowym parę lat temu, ale nam się finanse nie spięły. Pięć milionów było pomiędzy przychodami a wydatkami. A ja musiałem pamiętać, iż jeżeli coś nie wypali, to my zostaniemy z tym sami na placu boju. Dlatego nie zdecydowaliśmy się ostatecznie na ten projekt.
FIS na realizację swoich planów potrzebuje 100 milionów euro, chcą do tego namówić jakiegoś dużego sponsora. To może się wydarzyć, czy to tylko bujna wyobraźnia Sandro Pertile?
- Cóż, jak mu tyle dadzą, to jest to świetny pomysł. Nie widziałbym w takich pokazowych zawodach na Maracanie w Rio, czy centrum handlowym w Dubaju ogromnej szansy dla skoków, a bardziej urozmaicenie. Ale 100 milionów euro? To chyba trochę za dużo. Nasz projekt na Stadionie Narodowym był zamknięty w 23 milionach złotych. Z przychodów wyszłoby 17-18,5 miliona.
Te 100 milionów euro to mi przypomina, jak Rosjanie budowali skocznie w Soczi. Kosztowały 300 milionów dolarów. My mniej więcej w tym czasie stawialiśmy Wisłę-Malinkę za 38 milionów złotych! Pachnie to czymś... Ale z drugiej strony wszystko jedno, jak chcą zrobić i zrobią to dobrze. Pieniądze wtedy nie mają takiego znaczenia.
Pan przyjechał do Zakopanego, ogląda zawody jako ktoś z nieco większym dystansem do skoków niż w przeszłości. przez cały czas się panu podobają?
- Tak, tak. Nie widzę takich pomysłów, żeby był sens coś nagle zmieniać. A jeżeli już to wprowadzać wszystko powolutku. Ale choćby nie wiem, w jakim kierunku. Ten system z zawodami co tydzień jest sprawdzony i dobry, tu bym nic nie zmieniał.
Patrząc na Polaków, to poza wynikami Pawła Wąska, weekend w Zakopanem był dość smutny. Przykro się panu patrzy, jak niektórzy zawodnicy się męczą?
- Zaczęli z dość niskiego pułapu i powoli się z tego wydrapują. Za półtora miesiąca są mistrzostwa świata w Trondheim i myślę, iż do tego czasu każdy z nich będzie skakał swoje. Na razie zaskoczyło Pawłowi Wąskowi, od Turnieju Czterech Skoczni. Od tego czasu ma tę stabilność.
Ale blisko są też inni, cały czas mocno wierzę w Kamila Stocha. Tylko spóźnia te skoki. Poza tym wszystko idzie w porządku. Dawid Kubacki jest całkiem blisko. Olkowi Zniszczołowi potrzeba powietrza pod narty i zawsze może zaskoczyć. Czasem zabraknie mu mocy w nogach. A Paweł Wąsek na MŚ jest gotowy. Myślę, iż tę obecną formę utrzyma i do końca sezonu.
Gdy patrzy pan na inne kadry, zwłaszcza dominację Austriaków, nie tylko pod względem samych skoków, ale i technologii czy systemu, ma pan wrażenie, iż zostaliśmy w tyle? Że polskie skoki pewien okres przespały i teraz będzie im ciężko?
- Nie. Nie mam takich myśli. Był taki moment, iż grupy szkoleniowe były połączone (sezon 2020/21 i 2021/22 - przyp.). Dużo zawodników, dużo sztabów i osób współpracujących. To nie zawsze służy. Wtedy tam się pojawił taki chaos. I powrót do innego układu to był adekwatny krok.
Myślę, iż Thomas Thurnbichler dopiero teraz naprawdę dojrzał do prowadzenia reprezentacji. I zorientował się, jaka jest różnica między tymi starszymi i młodszymi zawodnikami. Kamil poszedł swoją drogą i to akurat bardzo dobry ruch. Jedyny słuszny w jego przypadku.
Pan mu to sugerował wcześniej, prawda?
- Już dziesięć lat temu, zanim przyszedł tu w roli głównego trenera Stefan Horngacher. Rozmawialiśmy o tym, ale jeszcze nie chciał. Myślał, żeby dalej być w grupie. Nie było planu, kto miałby go wtedy trenować. To było dopiero takie rzucone jako pewna możliwość, nie było konkretów.
Wspomniał pan o trenerze Thurnbichlerze, którego pan zatrudniał, kończąc swoją kadencję prezesa PZN. Ostatnio choćby Adam Małysz stwierdził potocznie, iż "musi mieć jaja" i czasem brakuje mu charyzmy. Chyba nie był gotowy na pracę z takimi zawodnikami, często bardzo upartymi? Nie jest typem Stefana Horngachera, który gdy trzeba, to po prostu uderzy pięścią w stół.
- Tak, Stefan pracował jeszcze z gorszymi zawodnikami i umiał poprowadzić tę reprezentację. Przy tych najbardziej doświadczonych na pewno wiele rzeczy było zrobionych niepotrzebnie. Oni już nie potrzebują tylko solidnego treningu. Trzeba do nich podejść indywidualnie, inaczej. Z Adamem Małyszem, gdy kończył karierę, było przecież tak samo. I nawet, jak zawodnik się obudzi rano i mówi: "mieliśmy jechać tu, ale pojedźmy tu", to mogą to zrobić. Z grupą jest inaczej, trzeba się podporządkowywać. A to nie zawsze pasuje do tego, co powinni robić tak doświadczeni zawodnicy.
Mówi się, iż zaraz skoki dojdą do momentu, gdzie trzeba będzie tak indywidualizować trening, iż każdy będzie miał swojego trenera. Coraz więcej zawodników tak układa swoje przygotowania, a najlepszym przykładem jest Japończyk Ryoyu Kobayashi, który stworzył cały własny zespół. Pan w coś takiego wierzy?
- Nie, wątpię, iż do tego dojdzie. Takie zmiany mają sens, ale gdy są uzasadnione. A nie iż ktoś sobie zrobi tak, żeby mu było wygodniej, czy zauważy coś u innych. To musi mieć pełne wytłumaczenie, a nie być czyjąś zachcianką.
Wierzy pan w Thurnbichlera? Że to wyciągnie i z mistrzostw świata wróci z medalem, który wyznaczył sobie jako cel?
- To znaczy ja już się cieszę, iż pojawił się w pobliżu Alexander Stoeckl. Bo Thurnbichler ma wreszcie, z kim wszystko przedyskutować. Od treningu przez każdy problem, czy podejmowanie decyzji. Stoeckl ma spore doświadczenie i dla mnie to jest wystarczające, żeby odpowiednio pomóc. Rozmawiałem z Thomasem. Myślę, iż jest bardzo zaangażowany. Może choćby za bardzo. To jak u skoczków: gdy za bardzo się czegoś chce, to potrafi sparaliżować. Wierzę w Thomasa i myślę, iż pozostanie przy nim to przez cały czas adekwatna droga. Zawodnicy mówią, iż atmosfera się poprawiła. Gdy widzą, iż to wypaliło u jednego z nich, iż Olek skakał dobrą poprzednią zimę, to rozumieją, iż mają już trochę dobrej roboty wykonanej i teraz trzeba to przekuć w coś więcej.
Niektórzy się śmieją, iż to "as w rękawie" Małysza i PZN. Że na razie wspiera Thomasa, ale później... kto wie. Sam mówi, iż nie chce wracać do bycia trenerem, ale pytanie, czy sytuacja nie zmieni się tak, iż będzie do tego nakłaniany?
- To już odległa sytuacja, bo musiałoby dojść do jakiegoś naturalnego ruchu, który pozwoliłby na taką zmianę. A na razie niczego takiego nie widać i to niepotrzebne. Zwłaszcza jeżeli popatrzymy na to pod kątem szacunku czy lojalności. Trudno mi sobie to wyobrazić. To nie tak, iż sobie teraz będziemy zmieniać ot tak.
W Sejmie pytają się pana: "co z tymi skokami"?
- Tak, tak. I wtedy się cieszę, bo mogę mówić o skokach, a nie o polityce.
Premier też się interesuje?
- Z premierem się nie spotykam.