Montjuic było tego dnia rozedrgane. Śpiewy i krzyki niosły się już kilka godzin przed meczem. Trwało jedno wielkie oczekiwanie, iż Barcelona jeszcze raz pokona Real Madryt i przyklepie zdobycie mistrzostwa. Zmierzający pod górę kibice wydawali się nie znać innego scenariusza. Szli uśmiechnięci, ale co chwilę nerwowo zerkali na zegarki. Chcieli, by już się zaczęło. Im bliżej stadionu, tym robiło się głośniej. Nie przypominamy sobie takiej atmosfery w tym miejscu. Nie ma choćby sensu porównywać tego, co działo się przed niedzielnym meczem do jakiegokolwiek spotkania z przeszłości. Inny poziom. Otoczka godna ligowego finału.
REKLAMA
Zobacz wideo Barcelona w końcu doczeka się nowego stadionu?! 1,5 miliarda euro
Raz przytłaczała cisza, raz pękały bębenki
Tym bardziej przytłaczająca była cisza, która zapanowała tu po kwadransie, gdy Real strzelił gola na 2:0. Kibice wydawali się w to nie dowierzać. To był absolutny koszmar. Najpierw pomylił się Pau Cubarsi, który nie opanował piłki i podarował ją Kylianowi Mbappe, a on wpadł w pole karne i już sekundę później leżał powalony przez Wojciecha Szczęsnego. Tak, znów! Polak wybiegł z bramki i ponownie - jak w finale Superpucharu Hiszpanii - zamiast w piłkę, trafił w nogę Francuza. Sędzia podyktował rzut karny, a sam poszkodowany wykorzystał go strzałem przy słupku. Szczęsny był blisko - dotknął piłkę końcami palców, ale nie zdołał wypchnąć jej poza bramkę.
Nie minęło dziesięć minut, a Mbappe otrzymał świetne podanie od Viniciusa Jr i strzelił gola na 2:0. Wydawało się wtedy, iż Real wreszcie - w czwartym w tym sezonie meczu - znalazł na Barcelonę sposób i ma plan, jak wykorzystać jej ryzykowny styl gry i niepewną w ostatnich tygodniach grę w obronie. Barcelona wyglądała natomiast na przytłoczoną – może jeszcze po porażce z Interem, może już po brawurowym początku Realu. Przy 2:0 nieliczni kibice Realu nieśmiało przybijali piątki, co tylko spotęgowało frustrację fanów Barcelony. - Puta Madrid, puta Madrid – krzyczęli, a Hansi Flick bezradnie rozkładał ręce, bo jego piłkarze po prostu nie istnieli na murawie. I początkowo nic nie zwiastowało zmiany.
Aż nagle zaczęła grać tak, jakby ktoś przypomniał sobie, iż trzeba podłączyć ją do prądu. Zmiana była natychmiastowa. Obudziła się Barcelona potworna, drapieżna i głodna. Rzuciła się na Real i rozszarpała go na strzępy. Wcześniej była ospała, nagle zaczęła kipieć energią. Doskakiwała do rywali i zmuszała ich do błędów. Grała błyskawicznie, niezwykle swobodnie. Fruwali Raphinha i Ferran Torres, pięknego gola strzelił Lamine Yamal. Ostatni kwadrans pierwszej połowy był prawdopodobnie najlepszym, jaki zagrała Barcelona w tym sezonie. Z każdym kolejnym golem – Erica Garci, Yamala i dwóch Raphinhi – na Montjuic robiło się jeszcze głośniej. W uszach pękały bębenki. Nikt już nie pamiętał o tej ciszy po drugim golu Mbappe, teraz po całym stadionie niosło się „Ole!". Barcelona zabrała Realowi piłkę, a kibice każde udane podanie nagradzali okrzykiem. Real był oszołomiony. Kibice też. Dziennikarze również - łapali się za głowy, śmiali się nad laptopami. Bo jak tu napisać składną pomeczową relację, skoro wylądowali w samym środku chaosu?
W tym wszystkim najspokojniejszy wydawał się Wojciech Szczęsny. Gdy Barcelona strzelała kolejne gole, ludzie wstawali z miejsc i łapali się za głowy, a on ze stoickim spokojem popijał wodę z bidonu. Jakby nie działo się nic szczególnego. Jakby spędzał kolejny dzień w biurze. To zresztą dla niego norma. Kibice wyłapali jego stoicyzm już kilka tygodni temu. Albo zdążył się przyzwyczaić, iż mecze Barcelony właśnie tak wyglądają, albo bezgranicznie wierzy, iż jego koledzy i tak się pozbierają.
Bohater Barcelony. Po tym golu choćby dziennikarze zerwali się z miejsc
Ten mecz miał wielu bohaterów. Mbappe – autor trzech goli dla Realu. Eric Garcia - człowiek z cienia, który obudził swój zespół golem kontaktowym. Ferran – w każdej akcji prosił o piłkę i zszedł z boiska z trzema asystami. Raphinha – konkretny gość, dwa gole. Yamal – autor najpiękniejszego trafienia. Był przecież ustawiony poza światłem bramki, w niewygodnej – wydawałoby się – pozycji, dość daleko, przed kilkoma zawodnikami Realu, którzy zastawiali mu drogę do bramki, a i tak zdecydował się na strzał. I trafił, doprowadzając do remisu! Po tym golu choćby dziennikarze zerwali się z miejsc i łapali się za głowy. - Niesamowite! - powtarzali.
Niesamowite jest też to, iż liderem Barcelony, jej największą gwiazdą i marketingowym koniem jest zaledwie siedemnastolatek. To pozornie nic odkrywczego. Wie o tym każdy, kto w miarę regularnie ogląda mecze Barcelony. Ale dopiero z bliska, będąc w mieście, dostrzega się skalę tego wszystkiego. To Lamine Yamal znajduje się w centrum wszelkich plakatów i reklamowych banerów rozwieszonych w całym mieście. To jego nazwisko nosi na plecach zdecydowanie najwięcej kibiców. To o nim najczęściej mówi się popijając kawę w przydrożnych cukierniach i jadąc metrem. Na jego wątłe ramiona wrzucony został ciężar, który niemal każdego innego nastolatka by przygniótł. Ale w Barcelonie wszyscy wierzą – i widzą – iż mają do czynienia z zawodnikiem absolutnie wyjątkowym. W ostatnich dniach, tuż przed rozegraniem setnego meczu w Barcelonie, dziennikarze zapytali go, jak to możliwe, iż jest tak wyluzowany, mimo spoczywającej na nim odpowiedzialności. - Zgubiłem strach parę lat temu, w parku w rodzinnym Mataro - odpowiedział z uśmiechem.
Jeszcze w niedzielę przed południem dodał na Instagram film, na którym widać, jak bawi się piłką, a na koniec pojawia się główne przesłanie: „Największa siła nie polega na tym, iż nigdy nie upadasz, ale na tym, iż za każdym razem się podnosisz". To oczywiste nawiązanie do sytuacji, w której znalazła się Barcelona - do maja nie zaliczyła ani jednego bolesnego upadku, aż wreszcie przegrała z Interem w półfinale i odpadła z Ligi Mistrzów. W meczu z Realem musiała się pozbierać. W tych okolicznościach mieliśmy dowiedzieć się o tej Barcelonie czegoś nowego – jak reaguje na porażkę i jak radzi sobie z rozczarowaniem.
I mimo niemrawego początku, stwierdzić trzeba, iż radzi sobie fantastycznie. Kolejny raz w tym sezonie odwróciła wynik. Podobnie jak w obu meczach z Interem, podniosła się z 0:2. Znów przykryła błędy w obronie niesamowitymi atakami. Obserwując zryw Barcelony, można wręcz było się zastanawiać, czy ona nie znajduje dodatkowej euforii w zwycięstwach odniesionych po tak dramatycznych występach. Nie widzieliśmy, by zawodnicy Hansiego Flicka szczególnie przejmowali się stratą dwóch goli, po prostu podwinęli rękawy i zabrali się do roboty. I w tym wszystkim swój udział miał siedemnastoletni Yamal – piłkarz zjawiskowy.
Łzy Szczęsnego mówią wszystko! Co za historia
Polscy piłkarze nie odegrali w tym meczu większej roli - Robert Lewandowski nie podniósł się z ławki rezerwowych, a Wojciech Szczęsny do 85. minuty przepuszczał każdy celny strzał. I choć brzmi to brutalnie, to więcej niż o jego postawie mówi jednak o jakości strzałów Mbappe i jakości sytuacji, jakie przygotowali mu koledzy. To nie były gole, które padły z winy Szczęsnego, ale mógł on czuć się sfrustrowany.
Aż przyszła sytuacja w doliczonym czasie gry, gdy Mbappe ruszył na jego bramkę z jeszcze jednym atakiem. Spotkali się oko w oko. Francuz chciał uderzyć podobnie, jak przy golu na 2:0, ale tym razem Szczęsny był dobrze ustawiony i błyskawicznie zareagował - odbił piłkę i pozwolił Barcelonie utrzymać prowadzenie 4:3. Cóż, gdyby nie ta interwencja, a później spalony, który poprzedził strzelenie wyrównującego gola przez Real, ten mecz mógłby się skończyć zupełnie inaczej.
Najwięcej o emocjach towarzyszących temu El Clasico powiedziała reakcja Szczęsnego po ostatnim gwizdku - gdy większość piłkarzy Barcelony ściskała się i wzajemnie sobie gratulowała, on przykucnął przed swoim polem karnym. Był sam. Nie ruszał się przez dłuższą chwilę, jakby potrzebował wyciszenia, koncentracji i kilkudziesięciu sekund, by uporządkować w głowie wszystko, co się wydarzyło. Uronił łzy. Nic dziwnego - ten sezon jest niesamowity dla całej Barcelony, ale dla niego szczególnie. Jego ta historia miała ominąć. Miał ją obserwować, jak każdy z nas - sprzed telewizora. Jest jednak jej częścią i za chwilę na szczyt swojej listy sukcesów dopisze mistrzostwo Hiszpanii.
Barcelona pomalowana na biało-czerwono. "Nie chcę choćby mówić, ile wydaliśmy na bilety"
Za to od początku do końca w roli głównej na trybunach wystąpili polscy kibice. Przybyło ich do Barcelony mnóstwo. Niektórzy mieli koszulki Roberta Lewandowskiego, inni Wojciecha Szczęsnego, ale wszyscy byli podekscytowani i dumni, iż nasi reprezentanci są częścią największego meczu świata.
- Kibicuję Barcelonie od zawsze! Dziś pierwszy raz zabrałem mojego 19-letniego syna na mecz do Katalonii. To dla mnie wielka chwila. choćby nie chcę mówić, ile wydaliśmy na bilety. Ale nie żałuję - mówił nam już na stadionie jeden z kibiców rozwieszający polską flagę na barierce.
Malowanie Barcelony na biało-czerwono rozpoczęło się od transferu Lewandowskiego, a nasiliło po dołączeniu Szczęsnego, ale dopiero będąc na miejscu łatwiej zrozumieć, jak bardzo Polacy są zafascynowani obecnością rodaków w jednym z największych klubów na świecie. Są wszędzie - wśród kibiców koczujących pod ośrodkiem treningowym, gdzie poluje się na autografy od wjeżdżających na trening piłkarzy, w pierwszym rzędzie, już przed samym szlabanem, wisi koszulka reprezentacji Polski; wśród tłumu klientów próbujących wedrzeć się do oficjalnego sklepu Barcelony, by kupić jedną z limitowanych koszulek stworzonych specjalnie na mecz z Realem Madryt, słychać język polski; wśród dziennikarzy na konferencji prasowej Hansiego Flicka drugim najliczniej reprezentowanym narodem też są Polacy; na La Rambli, gdzie podrobione Barcelony sprzedaje się prosto z rozłożonego na chodniku koca, słychać negocjujących Polaków.
Wystarczy zamienić z nimi parę zdań, by zrozumieć, jak silna drzemała w nich potrzeba odczuwania dumy z polskich piłkarzy, z jak bliska chcą śledzić tę historię, jak bardzo chcą być jej częścią, jak bardzo ten klub kochają i jak łapią chwilę, wiedząc, iż gwałtownie taka historia się nie powtórzy. Niektórzy kochali Barcelonę już wcześniej, od lat mają status „socios", ale doczekali właśnie czasów szczególnych – w klubie dotychczas dla polskich piłkarzy niedostępny, nagle Lewandowski i Szczęsny odgrywają wiodące role. Ci kibice zupełnie się tego nie spodziewali – Lewandowski przez lata romansował przecież z Realem Madryt i jeżeli miał do Hiszpanii w końcu trafić, to raczej do stolicy, a nie Katalonii, natomiast Szczęsny po odejściu z Juventusu zdążył choćby zakończyć karierę i tylko nadzwyczajne okoliczności sprawiły, iż wylądował w Barcelonie. Ale są też kibice, którzy nie ukrywają, iż zaczęli kibicować dopiero niedawno, wyłącznie za sprawą pojawienia się w klubie polskich piłkarzy. W Barcelonie spędzają kilka weekendów w roku, korzystają z dobrodziejstw tanich linii, cieszą się klimatem i chłoną tę historię.
Jedni i drudzy popołudnie z 11 maja zapamiętają do końca życia.