Jan Mulak, trener uważany za twórcę Wunderteamu, polskiej ekipy lekkoatletycznej, która w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku była jedną z najlepszych na świecie, pisze w autobiografii:
„Ustaliliśmy następujący scenariusz bezszmerowego zejścia naszej Ewy ze światowej sceny sportowej. Wystartuje ona tu [w półfinale Pucharu Europy Kobiet w Wuppertalu] bez przeszkód, a następnie weźmie udział w zbliżającym się meczu kobiet Polska–Wielka Brytania w Szczecinie. Pobiegnie tam tylko pierwszego dnia, po czym zostanie wycofana pod pozorem ciężkiej kontuzji i w ten sposób pożegna się czasowo z czynnym życiem zawodniczym. […] O tym wszystkim powiadomiłem Ewę i zdawało mi się, iż akceptuje ona takie rozwiązanie, które było adekwatne dla jej zdrowia psychicznego. Uniknie w ten sposób skandalu międzynarodowego i nerwowej szarpaniny. Kontuzja jest tym, z czego zawsze można wyjść, liczyłem jednocześnie na szybką zmianę przepisów międzynarodowych”.
Mulak znalazł się w centrum wydarzeń dotyczących Ewy Kłobukowskiej, ponieważ przy okazji półfinału Pucharu Europy Kobiet w Wuppertalu w pobliskim Duisburgu odbyło się posiedzenie działaczy z Europy, którzy mieli wyłonić zawodniczki do sierpniowego meczu Europa–Ameryka w Montrealu. Obrady były konieczne, bo każde państwo mogło wystawić tylko jedną reprezentantkę w danej konkurencji. Jan Mulak przebywał więc w okolicy niezależnie od zawodów. Jednak gdy dzień przed półfinałami poznano wyniki badań polskiej zawodniczki, to jego, jako cenionego i znanego w międzynarodowym środowisku działacza, zaproszono na naradę do Wuppertalu, podczas której kilkunastu mężczyzn zdecydowało o przyszłości dwudziestojednoletniej Ewy Kłobukowskiej.
Edward Bugała pamięta, iż na badania krwi przed zawodami powołano cztery zawodniczki. Wśród nich była Ewa. Próbki analizowano w klinice uniwersyteckiej w Dortmundzie. Wyniki Ewy prawdopodobnie wykazały, iż w niektórych komórkach ma jeden dodatkowy chromosom Y. Prawdopodobnie, bo oficjalnego raportu z badań w Duisburgu nigdzie dziś nie ma.
– A dokumentacja? Musiała przecież być jakaś oficjalna – pytam Andrzeja Majkowskiego, który w 1969 roku objął funkcję prezesa Polskiego Związku Lekkiej Atletyki i jest jedną z niewielu żyjących osób, które znają tę sprawę od strony formalnej.
– Ja się z tym nie spotkałem. Gdy objąłem funkcję prezesa, wszystko było już pozamiatane. Sprawa była zamknięta. Ewa została ewidentnie skrzywdzona, ale nikt nie chciał tego wyjaśniać. W zasadzie się o tym nie mówiło.
Polski Komitet Olimpijski, pytany o dokumentację, odsyła mnie do Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Polski Związek Lekkiej Atletyki prosi, by kontaktować się z Polskim Komitetem Olimpijskim albo Międzynarodową Federacją Lekkiej Atletyki. Międzynarodowa Federacja Lekkiej Atletyki informuje mailowo, iż „Wszelkie dokumenty, jeżeli takie jeszcze istnieją, zostaną zaklasyfikowane jako poufne informacje medyczne, a zatem nie zostaną objęte opieką archiwum tworzonego przez Departament do spraw Dziedzictwa (Heritage Department)”. Innymi słowy, żadnej oficjalnej dokumentacji już nie ma, a jeżeli jest – może ją zobaczyć jedynie Ewa Kłobukowska lub upoważniona przez nią osoba.
Jan Mulak pisze w autobiografii, iż zgodnie z ówczesnymi standardami sportowymi wyniki badań Ewy nie pozwoliły jej zakwalifikować ani jako kobietę, ani jako mężczyznę, chociaż psychicznie i fizycznie jest kobietą. „Był to absurd. Zdecydowano jednak, iż byłoby odstępstwem od zasady fair play, gdyby dopuszczono ją do startów z kobietami” – dodaje Mulak i wyjaśnia, iż działacze, tworząc plan cichego odejścia zawodniczki, chcieli „uniknąć skandalu szkodliwego dla królowej sportu”. O Ewie myślano także, ale jakby mniej.
Chromosomy nie miałyby znaczenia, gdyby nie polityka. Już po olimpiadzie w Tokio pojawiły się sugestie, iż Ewa Kłobukowska i Irena Kirszenstein nie są w pełni kobietami. Słaba płeć tak gwałtownie nie biega. Po tym, gdy dwa lata później Ewa dokonała niemożliwego i w Budapeszcie polska sztafeta 4 × 100 metrów wygrała zarówno z zawodniczkami RFN, jak i NRD, Max Danz, prezes Zachodnioniemieckiego Stowarzyszenia Lekkiej Atletyki (DLV), zaczął szukać sposobu na wyeliminowanie najszybszej z Polek ze sportu. Sojusznika znalazł wśród działaczy ze Związku Radzieckiego, którym nie podobało się, iż gdy na bieżnię wychodził duet K–K, dzielił między siebie złoty i srebrny medal.
Ewa i Irena były młode, można było przypuszczać, iż ich forma będzie rosła, a hegemonia potrwa latami. Dodatkowo finał Pucharu Europy zostanie rozegrany w Kijowie (czyli na terytorium ZSRR) w roku, w którym przypadała pięćdziesiąta rocznica rewolucji październikowej. Wschodnie mocarstwo nie mogło dopuścić do tego, by jego zawodniczki przegrały z Polkami.
– Tam było dużo niejasnych spraw. Dlaczego to nie dotknęło innych zawodniczek, tylko akurat Ewę? – pyta Andrzej Majkowski.
W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych nie przeprowadzano testów na obecność środków dopingujących w organizmach sportowców. Jedynym sposobem na wykluczenie zawodniczki ze startów było wykazanie, iż nie jest ona kobietą. Ale płeć weryfikowano tylko przed igrzyskami olimpijskimi. Pierwsze próby sprawdzania kobiecości przy okazji innych zawodów przeprowadzono przed mistrzostwami Europy w Budapeszcie. Ewa zdała ten test.
Zmagania w Budapeszcie od rywalizacji w Wuppertalu, podczas której do weryfikowania płci po raz pierwszy użyto testów genetycznych, dzieliło pół roku. Po powrocie z Wuppertalu Jan Mulak wręczył Włodzimierzowi Reczkowi, przewodniczącemu PKOl-u, kopertę z wynikami badań Ewy, którą wcześniej przekazał mu Max Danz. Mulak poinformował także o ustaleniach, jakie zapadły w NRD. Wydawało się, iż Reczek je akceptuje, szczególnie iż pierwszą część zaczął wypełniać. Choć nie od razu.
1 i 2 lipca na Stadionie Śląskim w Chorzowie odbył się mecz lekkoatletyczny Polska–ZSRR. Zgodnie z założeniami w dyscyplinach indywidualnych startowało po dwóch najlepszych zawodników z każdego kraju, w zmaganiach sztafet każde państwo wystawiało jedną drużynę. Polki w najsilniejszym składzie będą rywalizowały z najlepszą sztafetą ZSRR. Działacze, prezesi i związkowcy robili wszystko, by zwyciężyć w punktacji generalnej z radzieckimi zawodnikami. W dniu, w którym rozgrywano finał sprintu kobiet, Ewa miała egzaminy na studia, na ekonomię w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Chciała zacząć studiować, musiała więc być obecna na egzaminach. Razem z nią zdawała dwa lata młodsza płotkarka Teresa Sukniewicz.
– Ewa musiała biegać w Chorzowie, bo z Ireną była naszą największą siłą przeciwko temu kolosowi, jakim był Związek Radziecki – opowiada mi Teresa Sukniewicz-Kleiber. – Nasz związek [Polski Związek Lekkiej Atletyki – przyp. aut.] wynajął od wojska samolot i poleciałyśmy awionetką z Warszawy do
Chorzowa. Ja się załapałam tylko dlatego, iż bez Ewy te zawody zupełnie nie mogły się odbyć. Samolot leciał jak na karuzeli. Góra–dół. Wysiadłyśmy całkowicie białe. Ja jakoś tam przebiegłam, ale Ewie to nie zaszkodziło. Wygrała bieg na 100 metrów, na 200 metrów była druga, za Ireną. Polki zwyciężyły też z Rosjankami w sztafecie.
W punktacji generalnej Polki wygrały kilkoma punktami z Rosjankami, mężczyźni wypadli nieco gorzej, ale nie odstawali znacząco.
„Sportowiec” z 1 sierpnia 1967 roku donosił, iż na mecz Europa– Ameryka do Montrealu poleci jedenastu polskich zawodników. Ewa była w tej grupie. O tym, iż zostaje w Polsce, dowiedziała się z telewizji. Była u niej akurat Elżbieta Bednarek. Ustalały, co zabrać do Kanady, gdy z migającego w tle ekranu usłyszały, iż w związku z kontuzją, której Ewa uległa na zawodach w Szczecinie, nie poleci do Montrealu. Działacze zaczęli wdrażać w życie jej bezszmerowe schodzenie ze sceny. Ale zatrzymali się już po pierwszym kroku. Prawdopodobnie wiceprzewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki
Józef Rutkowski oraz Andrzej Jucewicz, redaktor „Przeglądu Sportowego”, wymogli na Włodzimierzu Reczku, by nie ulegał naciskom enerdowsko‑radzieckim i wysłał Ewę na finał Pucharu Europy do Kijowa. Przed podjęciem ostatecznej decyzji przewodniczący PKOl-u zadzwonił jeszcze do swojego odpowiednika w Związku Radzieckim. Otrzymał od niego zapewnienie, iż w Kijowie Kłobukowskiej włos z głowy nie spadnie.
– Ewa przychodzi radosna do AWF-u i mówi: „Panie trenerze, jadę do Kijowa” – opowiada mi Edward Bugała. – „Ewa, ja Rosjanom nie wierzę. o ile się rozpoczęła taka walka, to nie odpuszczą”. „Panie trenerze, pan [tu podała imię i nazwisko działacza, którego nie chciałbym ujawniać] potwierdził mi, iż strona polska uzgodniła ze stroną rosyjską, iż wszystko będzie w porządku”. „Jak uważasz, ale ja bym na twoim miejscu naprawdę nie pojechał, bo Rosjanom nie wierzę” – wspomina ich rozmowę Bugała.
Ewa pojechała.
– Tego, co się działo w Kijowie, nie zapomnę do końca życia – mówi Teresa Sukniewicz-Kleiber i mocniej opiera się na krześle. – Jak tylko przyleciałyśmy, od razu wzięto nas do hotelu.
Krótko po zameldowaniu poproszono zawodniczki o zgromadzenie się w wyznaczonym miejscu na korytarzu. Stamtąd zaprowadzono je do niewielkiego pokoju.
– Na środku stał fotel ginekologiczny. Naokoło niego zgromadzili się ludzie. – Zatacza ręką półokrąg. – Musiałyśmy wejść, położyć się tam, zdjąć majteczki i oni chodzili. Nikt nas nie dotykał, tylko oni chodzili. Oglądali. Jak w tej chwili się nad tym zastanawiam, to nie wiem, jak mogłyśmy się na to zgodzić. Nie było z nami żadnego trenera. Nie było żadnego działacza. Musiało być na to przyzwolenie. Absolutnie. Myśmy tam nie poszły same.
– Rozmawiały potem panie o tym, co się stało? – pytam.
– Jestem zdumiona, ale nie pamiętam żadnych rozmów. My chyba byłyśmy tym zbyt zażenowane i zdegustowane. Później się na przykład dowiedziałyśmy, iż byłyśmy jedynym krajem, który był badany.
– Badano tylko Polki?
– Tak. Chodziło o to, żeby stworzyć pozór, iż jest badanie. Przecież ci ludzie, którzy nas oceniali, byli z IAAF-u. Zupełnie się na tym nie znali. To tak, jakby się pani obnażyła przed obcym mężczyzną. Może tam był jeden lekarz. Ale na pewno nie ginekolog, bo ginekolodzy nie jeżdżą ze sportowcami. To były moje drugie zawody w kadrze. Przeżyłam to ogromnie. To był także mój pierwszy wyjazd zagraniczny z seniorską kadrą olimpijską. Miałam dziewiętnaście lat. To był zaszczyt, do którego dąży każdy młody sportowiec. Siedziałam więc cicho jak mysz i poddałabym się wszystkiemu, żeby tylko móc wystartować w tych zawodach.
Teresie Sukniewicz-Kleiber wydaje się, iż badania, czy też „oglądactwo”, jak je nazywa, skończyło się na Ewie Kłobukowskiej, ale nie jest tego pewna. W nielicznych źródłach dostępnych w internecie opisujących tamte wydarzenia można przeczytać, iż zawodniczkom pobrano także wymaz policzkowy do badań, ale Teresa Sukniewicz‑Kleiber nie przypomina sobie, by coś takiego się wydarzyło.
Także Janusz Szewiński utrzymuje, iż w Kijowie nikt powtórnie nie badał Ewy. Podobnego zdania jest Maciej Petruczenko, wieloletni dziennikarz „Przeglądu Sportowego”. Ewa Kłobukowska, która mogłaby te fakty zweryfikować, od lat siedemdziesiątych nie rozmawia z prasą.
– Ona nie chce do tego wracać. Z nikim o tym nie rozmawia. Z panią też się nie spotka – mówią mi Edward Bugała, Janusz Szewiński i inne osoby, które są w stałym kontakcie z Ewą. Wszystkich ich proszę, by przekonali ją do rozmowy ze mną, ale ona przez ponad dwa lata konsekwentnie odmawia.
W komisji medycznej weryfikującej wyniki badań przeprowadzonych w Kijowie zasiadło trzech lekarzy ze Związku Radzieckiego i trzech z Węgier. W raporcie, który otrzymali jeszcze przed rozpoczęciem zawodów, prawdopodobnie przeczytali, iż w komórkach Ewy Kłobukowskiej nie występuje ciałko Barra. Przewagą jednego głosu zdecydowali, iż Ewa nie może rywalizować z kobietami. Na obrady komisji nie zostali wpuszczeni profesor ginekologii zajmująca się także medycyną sportową Małgorzata Serini-Bulska oraz doktor Bolesław Ałapin. Profesor opiekowała się Ewą, która w okresie dojrzewania miała problemy hormonalne. Polski Komitet Olimpijski wysłał ją do Kijowa, by mogła wyjaśniać ewentualne wątpliwości dotyczące statusu płci tej zawodniczki. Profesor Małgorzata Serini-Bulska nie mogła przekonać zebranych, iż test Barra nie powinien być stosowany do określania płci. Opiera się on bowiem na założeniu, iż w komórkach kobiet mających układ chromosomów XX obecne jest tak zwane ciałko Barra, czyli jeden nieaktywny chromosom X. By ciałko Barra mogło powstać, komórka musi mieć co najmniej dwa chromosomy X. Oznacza to, iż występuje ono także u mężczyzn o układzie chromosomów XXY. Ten sposób weryfikacji nie bierze pod uwagę również tego, iż komórki tworzące jeden organizm mogą zawierać różne kombinacje chromosomów. jeżeli rzeczywiście Ewa ma komórki tylko z jednym chromosomem X, czyli takie, które nie wykształciły ciałka Barra, oraz takie zawierające kombinację XXY, wystarczyło pobrać materiał do badania z miejsca zbudowanego z komórek z układem chromosomów XXY. Loteria. Znacznie łatwiejsza do wykonania dziś, gdy zawodnicy rywalizują o pieniądze i nie boją się odwoływać od decyzji Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej, niż w czasach, gdy na stadionach toczyła się walka polityczna.
Ewa miała chłopaka, po zawodach w Budapeszcie dostała przydział na mieszkanie w centrum Warszawy, była najszybszą kobietą świata, kibice ją uwielbiali, koleżanki i koledzy uważali za świetną kompankę do wygłupów, trenerzy cenili za samodyscyplinę, rodzina była dumna z córki mistrzyni. W Kijowie nie wyszłana bieżnię. Została zdyskwalifikowana. Dla Stanisławy Walasiewicz sport okazał się azylem, dla Ewy był zasadzką.
Orędownicy weryfikacji płci dzięki testu Barra poczuli satysfakcję. Mogli uczynić z niego obowiązujący sposób odsiewania kobiet od niekobiet i od mężczyzn. Argumentowali, iż jest on mało inwazyjny (wymaz z wnętrza policzka), szanuje godność zawodniczki (nie musi się ona rozbierać) i – przede wszystkim – jest skuteczny (przyłapał Polkę na oszustwie). Metoda zostanie wykorzystana na zimowych igrzyskach olimpijskich w Grenoble w 1968 roku, potem na letniej olimpiadzie w Meksyku. Przestanie obowiązywać dopiero w 1992 roku, po tym, jak zostanie uznana za niemiarodajną i zastąpiona przez badanie poziomu testosteronu. Dziś to testosteron, nie ciałko Barra, jest orężem Międzynarodowej Federacji Lekkiej Atletyki w walce o ochronę prawdziwych kobiet przed oszustkami. Prawdziwych mężczyzn przed mężczyznami z wyjątkowo wysokim poziomem testosteronu do dziś nikt nie chroni.
Ewa już nigdy nie wystartowała w żadnych zawodach. Wymazano rekordy, które ustanowiła, kibice poczuli się oszukani, część sportowców, mówiąc o niej, używała męskich zaimków, rodzina – a szczególnie ojciec pracujący w branży budowlanej – musiała się zmierzyć z niewybrednymi komentarzami.
„Eva ist ein Mann!” (z niem. Ewa jest mężczyzną!) – pisały po wydarzeniach z Kijowa gazety w NRD24. Polska prasa, radio i telewizja milczały. Zawodniczka, która kilka tygodni wcześniej uśmiechała się z okładek, zniknęła z dnia na dzień. Bez słowa wyjaśnienia.
**
Fragment pochodzi z książki Olimpijki Anny Sulińskiej, opublikowanej nakładem Wydawnictwa Czarne. Dziękujemy wydawnictwu za zgodę na przedruk.
*
Anna Sulińska (ur. 1983) – badaczka i reporterka, absolwentka socjologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Publikowała w „Wysokich Obcasach” i „Dużym Formacie”. Autorka reportaży Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u i Olimpijki oraz współautorka książki z obszaru HR i zarządzania Od Lokomotyw do Zagubionych. Jakie mamy typy pracowników i jak z nimi postępować. Książka Olimpijki otrzymała nagrodę Polskiego Komitetu Olimpijskiego „Srebrny Wawrzyn” oraz została nominowana w plebiscycie na Sportową Książkę Roku 2020, w konkursie Portrety 2020 na najlepszą książkę biograficzną i do nagrody Grand Press dla Książki Reporterskiej Roku.