Zarówno Chelsea, jak i Liverpool, potrzebowały zwycięstwa jako impulsu po ostatnich gorszych wynikach. "The Blues" nie wygrali trzech ligowych meczów z rzędu. Z kolei "The Reds" zaliczyli dwie porażki w ciągu czterech dni. Spotkanie przebiegało w taki sposób, iż do końca trudno było stwierdzić, kto bardziej zasłużył na wygraną.
REKLAMA
Zobacz wideo Czy sędziowie powinni być karani za złe decyzje? Kosecki: Dla nich już największą karą jest hejt w Internecie
Bomba Caicedo i rozczarowujący Liverpool
Na początku meczu to Liverpool więcej grał piłką, ale kilka z tego miał. Chelsea nastawiła się na szybkie akcje, kontrataki. Mocno eksploatowała swoje skrzydła. Tam zagrożenie tworzyli Alejandro Garnacho i Pedro Neto.
Ale największe zagrożenie nieoczekiwanie przeszło przez środkową strefę boiska w 14. minucie. Tam piłkę miał Moises Caicedo, który pokusił się o strzał z dystansu. To była bardzo dobra decyzja. Uderzył efektownie, mocno, w samo okienko i dał Chelsea prowadzenie.
Od tego momentu Liverpool sprawiał wrażenie, jakby grał na zaciągniętym hamulcu ręcznym. W jego akcjach nie było tempa, pomysłu, wizji, a niekiedy miał zaskakująco duże problemy z wyjściem z własnej połowy. Chelsea nie musiała zbyt wiele robić, by utrzymywać prowadzenie. Grała bezbłędnie w obronie, miała swój plan.
Dopiero w końcówce pierwszej połowy Liverpool zaczął się budzić i miał dwie niezłe okazje. Ale najpierw strzał Dominika Szoboszlaia został zablokowany przed linią bramkową, a potem Milos Kerkez nie zdołał dograć piłki do Mohameda Salaha przed bramką. Do przerwy Chelsea prowadziła 1:0.
Liverpool przebudzony, seria zmarnowanych szans Chelsea
W drugiej części oglądaliśmy już inne, lepsze, bardziej żywe wydanie Liverpoolu. Dużo się zmieniło po wejściu Floriana Wirtza. Gra w środku pola stała się dużo szybsza, udało się też uruchomić mało widocznego Salaha. Chelsea miała problemy z konstrukcją akcji do 63. minuty. Wtedy Liverpool zdołał wyrównać, do siatki trafił Cody Gakpo. Poszło dośrodkowanie z prawej strony od Szoboszlaia, mądrze je przedłużył Alexander Isak i Holender mógł uderzyć z bliska, strzelił pod poprzeczkę.
Ale od tego momentu Liberpool nieco przygasł. Głównie za sprawą tego, iż Chelsea znów zaczęła grać dobrze. Ponownie wiatr w żagle złapali Garnacho i Neto, a także Enzo Fernandez.
Zobacz też: 31:1. Co za dominacja Pajor i spółki!
Mecz zrobił się nieco bardziej otwarty, dzięki temu był bardziej atrakcyjny. Chelsea wrzuciła jeszcze wyższy bieg po wejściu nowego tercetu ofensywnego. Na boisku pojawili się Jamie Gittens, Marc Guiu i Estevao. Anglik i Brazylijczyk odważnie uderzali z dystansu, ale kapitalnymi paradami popisywał się Giorgi Mamardaszwili. Gruzin bardzo dobrze wyglądał w końcówce meczu. Powstrzymał też kolejne uderzenie Caicedo zza pola karnego. Miał także szczęście przy główce Fernandeza, Argentyńczyk trafił w słupek.
Cios nokautujący w doliczonym czasie gry
Obie strony wymieniały się atakami, choć groźniejsza wydawała się Chelsea. "The Blues" byli bliżej zdobycia decydującej bramki i udało im się ją zdobyć w szóstej minucie doliczonego czasu gry. Marc Cucurella został wypuszczony w polu karnym, zagrał przed bramkę po ziemi, a tam na wślizgu piłkę sięgnął Estevao i wbił do siatki.
Stamford Bridge oszalało po trafieniu Brazylijczyka, bo dała ona upragnione zwycięstwo 2:1. Londyńczycy przerywają złą passę, natomiast Liverpool jest w coraz większym dołku. Zanotował trzy porażki w ciągu tygodnia. Do tego stracił pozycję lidera Premier League. Może martwić też postawa Salaha - niepewny, podejmujący złe decyzje, nie był dziś liderem Liverpoolu.