Jednym z najczęściej powielanych mitów przez polskich działaczy piłkarskich jest ten o niezdolności do rywalizacji z innymi federacjami ze względu na brak odpowiednich środków finansowych. Można się z tym zgodzić, jeżeli porównujemy siebie do lig „top 5” w Europie. W odniesieniu jednak do rozgrywek w państwach Europy Środkowo-Wschodniej jest to nie prawda. Ekstraklasa to czołowa liga w tym regionie, co udowodnił niedawny raport firmy Grant Thornton.
1,168 miliarda złotych to łączny przychód wszystkich klubów Ekstraklasy wygenerowany przez nie w poprzednim sezonie. To absolutny rekord, ponieważ nigdy wcześniej nasza liga nie przekroczyła bariery miliarda złotych przychodu za dane rozgrywki. Zanim przedstawię jakie wnioski płyną z tego raportu, warto wytłumaczyć, jak on powstaje. Składają się na niego trzy filary: wpływy z dnia meczowego (bilety, a także zyski z karnetów oraz z cateringu). Scentralizowane prawa medialne i marketingowe, na które wpływają wysokość kontraktu telewizyjnego oraz różne bonusy od UEFA za uczestnictwo w jej rozgrywkach. Ostatnią podporą klubowych finansów są tzw. wpływy komercyjne. Czyli umowy sponsoringowe, sprzedaż gadżetów (np. koszulki) i wszelkie inne zyski niepochodzące z dnia meczowego. Transfery też są uwzględniane do wyników finansowych klubów, ale nie są one filarem, ponieważ jest praktycznie niemożliwe, aby dokładnie zaplanować wpływy ze sprzedaży graczy.
Legia najbogatsza, ale nie mistrzowska
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to klasyfikacja poszczególnych zespołów ze względu na ich przychody. W tabeli finansowej, w przeciwieństwie do sportowej, dominuje Legia Warszawa. Ma ona ponad dwukrotną przewagę nad drugim Lechem (267 milionów złotych do 123). Wynika to z tego, iż warszawski klub może pochwalić się największą bazę kibiców w Polsce, którzy chętnie kupują bilety, karnety, koszulki etc. Wpływ na taki wynik ma także regularna ostatnimi czasy gra „Legionistów” w Europie. Tak okazały rezultat nie przekłada się na tytuły krajowe, bo Legia od ponad trzech lat nie potrafi zdobyć mistrzostwa Polski. Wydaje się, iż przyczyną tych niepowodzeń jest brak spójnej, jednolitej koncepcji na funkcjonowanie klubu. Próbowano tam chyba już wszystkich możliwych trenerów. Od wybuchowego Sa Pinto, przez defensywnego Michniewicza, aż do uznanego w Polsce Runjaicia. Żaden z nich nie dał klubowi stabilizacji pomimo początkowych sukcesów. Skutkiem takiego rotowania szkoleniowcami jest rozbuchanie liczby piłkarzy. Zatrudniając trenera A, klub kupuje mu zawodników pasujących do jego wizji gry. Później, kiedy wyniki są gorsze, zarząd zatrudnia trenera B, który ma odmienną filozofię i również oczekuje transferów. Owszem, nie tylko Legia jest tak fatalnie zarządzana, do głowy przychodzi od razu PSG, ale jako największy klub kraju powinna dawać przykład całej lidze. Tymczasem jej poczynania kilka się różnią od ruchów przykładowej Korony Kielce.
Jagiellonia wykorzystała swoją szansę
Dokładnym przeciwieństwem stołecznego klubu jest „Duma Podlasia”. W przytaczanym raporcie wydaje ona zaledwie 26 mln złotych na wynagrodzenia (dopiero 10. wynik w lidze), a mimo to białostoczanie zdobyli mistrzostwo Polski. Jak do tego doszło? Wystarczy jedno słowo: moneyball. Termin ten można zdefiniować jako osiąganie sukcesów jak najniższym kosztem. Zagłębiając się w szczegóły, można powiedzieć, iż Jagiellonia od jakiegoś czasu nie działa jak stereotypowy polski klub. Widać to było najlepiej na początku obecnego sezonu, kiedy drużyna nie mogła pogodzić gry w lidze i w pucharach. W tym okresie zespół zaliczył sześć porażek z rzędu. Mimo to zarząd nie zwolnił trenera Adriana Siemieńca, który doprowadził drużynę do historycznego mistrzostwa Polski. W klubie najwyraźniej wiedzą, iż emocje nie są dobrym doradcą i lepiej patrzeć na wyniki długoterminowo. I mieli rację, bo po 14 kolejkach sezonu Jagiellonia jest na drugim miejscu w Ekstraklasie, mając tyle samo punktów, co liderujący Lech Poznań. W Lidze Konferencji zaś odnotowała komplet zwycięstw. choćby jeżeli tytuł białostockiego klubu był spowodowany absurdalną zapaścią faworytów w ubiegłorocznych rozgrywkach ligowych, to polska piłka potrzebuje więcej takich klubów. Organizacji, które są zarządzane jak wszystkie inne, nie zaś po piłkarsku.
Wciąż za małe nakłady na szkolenie młodzieży
Na rozwój swoich akademii nasze kluby wydały 107 milionów złotych. Trzeba powiedzieć, iż to zdecydowanie za mało. Każdy z topowych klubów Europy potrafi przeznaczyć na ten cel kilka milionów euro. Nie chodzi jednak o to, żeby się z nimi ścigać. Szkolenie młodzieży to jedyna droga klubów z niskiej półki, żeby jakkolwiek podnosić poziom sportowy. Polscy ligowcy nigdy nie wygenerują przychodów, które pozwoliłyby im na regularne kupowanie zawodników za 10 – 20 milionów euro. Skoro nie można kupić sprawdzonych piłkarzy, trzeba sobie ich wychować. Potem zaś odsprzedać z przebitką. Niestety, tylko Lech Poznań, Legia Warszawa, Zagłębie Lubin i Pogoń Szczecin zdają sobie z tego sprawę. Reszta zamiast w akademię, woli inwestować w „starych Słowaków”.
Co z tych liczb wynika?
Jak wskazałem na wstępie, dochody polskich klubów z roku na rok rosną. I w przeciwieństwie do poprzednich lat ma to wreszcie przełożenie na europejskie puchary. Od kampanii 2020/2021 gramy w nich regularnie. W przyszłym sezonie bardzo możliwy będzie „atak” polskiej ligi na 15. miejsce w rankingu UEFA. Pozwala ono wystawić aż pięć drużyn w eliminacjach rozgrywek europejskich. W tym aż dwie w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów.
Więcej klubów grających w eliminacjach będzie skutkowało zdobywaniem większej liczby punktów do wspomnianego rankingu. Co za tym idzie, kluby, które zarobią na grze w Europie, być może będą bardziej skłonne do transferów wewnątrz Ekstraklasy. Dzięki temu choćby zespoły niegrające w pucharach zwiększą swoje dochody. Jak widać powiedzenie „pieniądze szczęścia nie dają” w piłce nie ma zastosowania.
Antoni OCHAPSKI