Przestańmy żartować, iż reprezentacja ma dwie twarze. Sam Probierz był zdziwiony

1 tydzień temu
Zdjęcie: screen TVP Sport


To drużyna momentów i kadra-niespodzianka. Z Portugalią po niespodziewanie dobrej pierwszej połowie przyszła niespodziewanie fatalna druga. Przywykliśmy już do niespodzianek od selekcjonera przy powołaniach, ale sam selekcjoner był zdziwiony niespodzianką od team managera, który nie wpisał Świderskiego do meczowej kadry. Niespodzianką goni niespodziankę. Największą będzie to, jeżeli na rozoranym placu budowy w porę stanie reprezentacja, która nie rozleci się przy byle podmuchu.
To nie tak, iż reprezentacja Polski ma dwie twarze i nie wiadomo, która jest prawdziwa. Właśnie taka naprawdę jest reprezentacja Michała Probierza jak w meczu z Portugalią. To drużyna momentów - tych dających nadzieję i tych skrajnie złych. To drużyna na spokojne wody - jeżeli rywal nie rozkołysze jej za mocno, choćby przyjemnie się na nią patrzy, bo potrafi spokojnie rozegrać piłkę w obronie, wyjść spod nacisku i płynnie dostać się pod bramkę rywala. Ale niech tylko zawieje trochę mocniej, a rozpadnie się w mgnieniu oka. Chorwacja i Portugalia wbiły jej po trzy gole w siedem minut. Trafiły raz, a później już lały bez żadnej gardy i obawy przed kontrą.


REKLAMA


Zobacz wideo Reprezentacja Polski bez Roberta Lewandowskiego? "To już nie jest jego drużyna"


Drużyna momentów i kadra-niespodzianka
Mecz w Porto doprowadził do skrajności to, co oglądamy od miesięcy. Przecież "dobre momenty" są z reprezentacją już od czasu Euro - pierwszy kwadrans drugiej połowy z Holandią, drugi kwadrans pierwszej z Francją, po drodze blisko pół godziny z Austrią. Za każdym razem selekcjoner powtarzał, iż gdyby z tych okresów wycisnąć więcej i nie marnować bramkowych okazji, końcowy wynik byłby inny. Probierz wykorzystywał też te udane fragmenty, by budować narrację o ofensywnej i odważnej reprezentacji, która choćby z europejskimi mocarzami potrafi pograć w piłkę. A iż na koniec nie wygrywała, bo zawsze działo się coś - Holandia w końcu wrzuciła najwyższy bieg, Austria wykorzystała nasze indywidualne błędy, a Portugalia okazję do kontry "w najmniej oczekiwanym momencie" - jak stwierdził selekcjoner przed kamerami TVP? Trudno. Wciąż rozciągać te dobre momenty. I wciąż nam się to nie udaje.


W Porto przed przerwą też przecież mieliśmy "dobre momenty". Było ich wręcz na tyle dużo, iż można mówić o najlepszej połowie za kadencji Probierza. Wreszcie widać było odwagę i chęć do gry, o której dotychczas najczęściej tylko słyszeliśmy na konferencjach prasowych - Polska nie panikowała w ataku pozycyjnym, miała pomysł na kontrataki, skrajni środkowi obrońcy włączali się do ofensywy, dobrze grał Taras Romanczuk, Bereszyński i Piątkowski potrafili okiełznać Rafaela Leao, nie zawodziła kooperacja między Zielińskim, Zalewskim i Urbańskim. Ale - niestety - tak samo opornie, jak rozciąganie "dobrych momentów", idzie kadrze eliminowanie tych fatalnych, gdy traci jakąkolwiek kontrolę nad meczem i daje się rywalom okładać bez żadnej reakcji. Dlatego już drugą połowę meczu z Portugalią można śmiało umieścić wśród najgorszych za kadencji Probierza: pięć straconych bramek z sześciu celnych strzałów, 34 proc. posiadania piłki, dwa celne strzały, mnóstwo błędów w defensywie - od ustawienia i reakcji przy kontrze na 0:1, po beznadziejne wyprowadzenie piłki przez Kiwiora przy golu na 0:5. Polacy po godzinie zniknęli. Wydawali się nie mieć sił ani wiary. A Portugalczycy bawili się z każdą minutą coraz lepiej.


Po ponad roku pracy Probierza wciąż mamy więc kadrę-niespodziankę, a przed nami najważniejszy mecz o uniknięcie spadku z Dywizji A Ligi Narodów ze Szkocją i eliminacje mundialu. Mamy tymczasem drużynę niedojrzałą, bez solidnego fundamentu - pozbawioną umiejętności przetrwania boiskowych kryzysów, pewną siebie tylko do czasu, solidną najczęściej do pierwszego błędu. Z niewybranym podstawowym bramkarzem, z Bartoszem Bereszyńskim, który od ponad roku nie grał w podstawowym składzie, a w Porto przez pierwsze pół godziny i tak był spośród Polaków najlepszy, z wracającymi pytaniami o dobór formacji i z nieprecyzyjnymi tłumaczeniami selekcjonera, iż większość reprezentantów gra w ustawieniu z trzema obrońcami oraz wahadłowymi w swoich klubach, a wreszcie - bez choćby jednego meczu udanego od pierwszego gwizdka do ostatniego. Mamy też - to poniekąd na obronę Probierza, ale wciąż na szkodę kadry - drużynę sponiewieraną kontuzjami. Przed Szkocją do obrony trzeba dowołać Mateusza Wieteskę, a na pozycję defensywnego pomocnika, mimo urazu Romanczuka, dowołać i tak nie ma kogo. Brakuje też Lewandowskiego i Frankowskiego. Ale pomijając kontuzje - nie jesteśmy dziś bliżej ogłoszenia gotowości niż choćby w czerwcu przed Euro.
Dobre momenty podtrzymują nadzieję
Porażka z Portugalią boli. Rozczarowuje styl, w jakim przyjęliśmy pięć bramek. Niepokoi, iż choćby po tak dobrej pierwszej połowie, mogła przyjść tak fatalna druga. Martwi, iż reprezentację odcięło w podobny sposób już drugi raz z rzędu. I iż wciąż nie potrafi zacisnąć zębów, by przetrzymać gorszy moment. Dobija, iż bałagan mamy już nie tylko w obronie, ale też w formalnych sprawach - niewpisanie Karola Świderskiego do meczowej kadry to błąd przedszkolny.


Z kolei tych "dobrych momentów" kadry nie należy ani przeceniać - jak chwilami wydaje się to robić selekcjoner - ani deprecjonować. One są o tyle ważne, iż przez ostatnie miesiące nie pozwalały kompletnie stracić nadziei. Reprezentacja choćby jak zawodziła, to nigdy nie tak bardzo, by wzywać do jej zaorania. Jak przegrywała, to nie w tak fatalnym stylu, by nawoływać do dymisji Probierza. Przez ostatni rok kadra kibiców kilka razy kibiców denerwowała i rozczarowywała, ale później zawsze robiła coś, co podtrzymywało nadzieję.
Tak było już w marcu, gdy przyszło jej walczyć w barażach Euro. W Walii przez dwie godziny nie oddała celnego strzału, ale w końcu Wojciech Szczęsny obronił rzut karny i dal awans, a wszelkie grzechy poszły w niepamięć. Już chwilę później piłkarze stali przed sektorem gości i wspólnie z kibicami acappella śpiewali hymn. Wróciła nadzieja, iż po miesiącach nieporozumień wewnątrz grupy, trucizn - jak mówił Robert Lewandowski - które ją od środka zabijały, piłkarze wreszcie będą razem, a kibice - jeszcze przed chwilą zniesmaczeni aferą premiową i fatalnymi eliminacjami - będą z nimi. Wyglądało to na scenę pojednania. I podobnie było na Euro w grupie śmierci z Francją, Holandią i Austrią. Mogło skończyć się koszmarnie, trzema ciężkimi nokautami. Odpadaliśmy przedwcześnie, ale bez wielkiego wstydu, pokrzepieni wyszarpaniem remisu z drużyną Kyliana Mbappe. choćby później w Lidze Narodów udało się wygrać najważniejszy mecz ze Szkocją, a po bardzo słabym meczu z Portugalią (1:3) doczekaliśmy emocjonującego 3:3 z Chorwacją, gdy do ostatnich minut była wiara w zwycięstwo.
I po Portugalii to chyba wciąż aktualne, bo jakaś nadzieja przed meczem ze Szkocją jednak jest. Gorzej, gdy na koniec roku i ona wyparuje.
Idź do oryginalnego materiału