W listopadzie 2016 roku, po klęsce Legii Warszawa w Dortmundzie (4:8) w Lidze Mistrzów, zapytałem trenera Jacka Magierę, czy nie jest mu wstyd, iż Borussia strzeliła jego drużynie rekordowe osiem goli. Magiera nie tylko odpowiedział, iż wstydu nie czuje, ale też od razu skontrował i poprosił, bym sprawdził, kto jako ostatni na stadionie Borussii strzelił jej cztery gole.
REKLAMA
Zobacz wideo Roman Kosecki o obcokrajowcach w Ekstraklasie: Potrzebujemy znanych piłkarzy jak w lidze tureckiej, żeby młodzi się uczyli
Blisko cztery lata wcześniej dokonało tego HSV, więc nie była to łatwa sztuka. Do dziś pamiętam słowa Magiery, który tłumaczył, iż Legia w Dortmundzie mogła stanąć za podwójną gardą i przegrać niżej. Ale wtedy - zdaniem trenera - drużyna nie wyciągnęłaby niczego dla siebie. Magiera chciał, by jego zawodnicy grali odważnie i spróbowali swoich sił na tle drużyny z europejskiego topu. choćby kosztem tak wysokiej porażki.
- W innym razie niczego się nie nauczymy, nie pójdziemy do przodu - mówił. Słowa Magiery przypomniały mi się w trakcie czwartkowego meczu Legii z Chelsea w ćwierćfinale Ligi Konferencji, gdy zawodnicy Goncalo Feio zostali zdominowani przez rywala i długimi momentami mieli problem z wyjściem z własnej połowy. Można choćby powiedzieć, iż porażka 0:3 to najlepsza wiadomość dla Legii po czwartkowym meczu. Bo niczego innego piłkarze Feio z niego dla siebie nie wyciągnęli. Do pewnego momentu dobrze bronili, ale poza tym nic nie pokazali.
Regres Legii bije po oczach
Od razu podkreślę: nie oczekiwałem, iż Legia ogra Chelsea. Przepaść między klubami jest tak wielka, iż takie sensacje w dzisiejszym futbolu zdarzają się coraz rzadziej. Miałem jednak nadzieję, iż piłkarze Feio będą chcieli się pokazać i sprawdzić na tle silnego rywala. Chęci może i były, ale zdecydowanie zabrakło jakości i wiary w siebie.
I to clou problemu obecnej Legii. Poza drobnymi wyjątkami grają dziś w niej piłkarze nieporównywalnie słabsi niż jeszcze kilka lat temu. Legia potrafiła wygrać grupę Ligi Europy, niedługo później zajęła trzecie miejsce w fazie grupowej Ligi Mistrzów, a w czwartek na tle rezerw Chelsea wyglądała, jakby w Europie debiutowała. Regres klubu i pierwszej drużyny aż bije po oczach.
Oczywiście i w Lidze Europy, i w Lidze Mistrzów Legii zdarzało się boleśnie oberwać. Poza wspomnianym 4:8 w Dortmundzie było chociażby 0:6 w Warszawie z Borussią czy 1:5 z Realem w Madrycie. Ale choćby po takich klęskach o Legii można było powiedzieć coś dobrego.
Do dziś pamiętam dryblingi i bezczelne sztuczki techniczne Miroslava Radovicia w Madrycie, efektowne gole Aleksandara Prijovicia i Thibauta Moulina przeciwko Borussii i Realowi, spokój i luz Vadisa Odjidji-Ofoe czy skuteczność Nemanji Nikolicia. Tamta Legia miała jakość, o jakiej obecna może tylko pomarzyć.
W czwartek obrońcy Chelsea nie mieli problemów z Luquinhasem, Ryoyą Morishitą i Kacprem Chodyną, który przy rywalach wyglądał jak kilkanaście lat młodszy uczniak. W środku pola błąd za błędem popełniał chwalony w ekstraklasie Juergen Elitim, a Rafał Augustyniak, który u nas uchodzi za bardzo silnego zawodnika, odbijał się od Reece'a Jamesa. I można by tak wymieniać jeszcze długo.
Ostatni zawodnik, który potrafił przytrzymać piłkę, uspokoić grę, momentami zrobić coś z niczego, czyli Josue, latem został pożegnany przez klub bez żalu. Żałować mogą za to kibice, iż dziś gra Legii wygląda tak, jak wygląda. Że czasami nie da się na nią patrzeć. Dlaczego?
Odkąd Dariusz Mioduski został samodzielnym właścicielem Legii, krok po kroku osłabiał klub i sprowadził drużynę do tego poziomu. Ale to już materiał na oddzielny tekst.