Różnice pod względem europejskiego poziomu między Lechem a Breidablik było już widać na rozgrzewce. W przypadku Lecha wraz z piłkarzami obecnych było aż siedmiu przedstawicieli sztabu szkoleniowego. Z kolei u gości było ich raptem trzech, ponadto zawodnicy nie pojawili się na murawie wszyscy razem - tak jak zawsze robią to drużyny - a wychodzili pojedynczo. Najpierw trzech, a później pojedynczo dochodzili do nich kolejni gracze. Murawa, na której rozgrzewali się Islandczycy była mocna eksploatowana w pierwszej połowie z uwagi na ciągłe ofensywne próby Lecha. Na lewym skrzydle wystąpił Filip Szymczak, który w czwartej minucie wywalczył rzut rożny. Zrobił to kilka sekund po pierwszych wskazówkach od Sindre Tjelmelanda, asystenta Nielsa Frederiksena. Drugi trener jest zwykle bardziej aktywną postacią przy linii bocznej, w przeciwieństwie od spokojnego Duńczyka.
REKLAMA
Zobacz wideo Tak wygląda Tour de France od kuchni
Była 30. minut meczu Lech - Breidablik. Frederiksen nie wytryzmał
Nie inaczej było w trakcie tego meczu, choć pierwsze brawa zebrał Markus Uglebjerg, który od lata jest człowiekiem odpowiedzialnym za stałe fragmenty gry. To on w momencie zagrywania ze stojącej piłki, wstaje z ławki rezerwowych. Już po pierwszym rzucie rożnym "Kolejorz" objął prowadzenie za sprawą Antonio Milicia po dośrodkowaniu Joela Pereiry. Chorwat w końcu się wstrzelił, albowiem był blisko już w starciach z Legią i Cracovią. Druga próba z 12. minuty również była bardzo obiecująca, ale Afonso Sousa przestrzelił. Wielu sympatyków Lecha mogło spokojniej patrzeć na wydarzenia boiskowe, choćby mimo straty wyrównującego gola z wątpliwego rzutu karnego w 29. minucie.
Niels Frederiksen też emanował spokojem. Przynajmniej w momencie straty bramki, albowiem kilkadziesiąt sekund później zaczerwieniony aż wyskoczył ze swojej strefy w kierunku sędziego technicznego, gdy arbiter główny pokazał jedynie żółtą kartkę obrońcy gości Viktorowi Margeirssonowi, który sfaulował Mikaela Ishaka. Kapitan Lecha wychodził na sytuację sam na sam, więc była to książkowa "czerwień". Aż dziwne, iż belgijski sędzia Jasper Vergoote potrzebował do tego pomocy VAR. Jednak nieostatniej w tym meczu.
Mistrzowie Polski książkowo wykorzystali przewagę jednego zawodnika i już do przerwy schodzili z prowadzeniem 5:1. Dwukrotnie jedenastkę wykorzystywał Mikael Ishak, a w międzyczasie trafiali Leo Bengtsson i Joel Pereira, który w końcu wystąpił na swojej nominalnej pozycji. Dwa poprzednie mecze grał jako fałszywy skrzydłowy. Lech grał z rozmachem, polotem i wykorzystywał luki w szeregach defensywnych gości. Ci po czerwonej kartce byli tylko tłem dla gospodarzy. Ich szkoleniowiec po serii goli ze strony Lecha usiadł zrezygnowany na ławce rezerwowych. W drugiej połowie przez bardzo długie fragmenty choćby się z niej nie podnosił.
Natomiast taka gra podopiecznym Nielsa Frederiksena sprawiała mnóstwo radości. Po trafieniu na 5:1 Filip Szymczak momentalnie zabrał piłkę z bramki Islandczyków, aby jak najszybciej wznowić grę i ruszyć po kolejne trafienia. W 45 minut nastroje w stolicy Wielkopolski zmieniły się o 180 stopni. To był koncert mistrzów Polski. O tyle istotny, iż mało co na to wskazywało przed pierwszym gwizdkiem.
Takiego Lecha wszyscy chcą oglądać. To był koncert
W momencie, gdy okazało się, iż lepszy z pary Breidablik - Egnatia będzie rywalem Lecha w drugiej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów, w Poznaniu zapanowało spore zadowolenie. Przede wszystkim z tego, iż udało się uniknąć najgroźniejszego rywala - chorwackiej Rijeki - co oznaczało, iż mistrz Polski w starciu z Islandczykami czy Albańczykami będzie murowanym faworytem. Dało to też spokój włodarzom klubu, którzy uznali wówczas, iż mają dodatkowy czas, aby odpowiednio wzmocnić zespół. Z pierwszą przeszkodą zespół Nielsa Frederiksena miał sobie spokojnie poradzić w znanym z poprzedniego sezonu składzie personalnym.
Przez trzy tygodnie od momentu losowania sporo się jednak zmieniło. Breidablik, mimo iż przegrał pierwszy mecz 0:1, na swoim boisku rozbił Egnatię aż 5:0. Z kolei "Kolejorz" zaliczył alarmujący start sezonu. Przegrał 1:2 z Legią w Superpucharze Polki oraz aż 1:4 z Cracovią na inaugurację Ekstraklasy. Dwie porażki domowe na start sezonu - dokładnie tyle samo, ile w całych rozgrywkach 24/25. Wcześniejsze pytanie: "iloma golami Lech wygra u siebie przed rewanżem na Islandii?" zostało zamienione na realne: "czy w ogóle wygra?", albowiem mistrz Polski w tych dwóch spotkaniach zaprezentował się fatalnie. Jakby wciąż był w trakcie okresu przygotowawczego. Miał problemy dosłownie w każdej formacji. Gubiła się obrona wzmocniona Mateuszem Skrzypczakiem czy Robertem Gumnym, środek pola nie funkcjonował, przez co ofensywni gracze bardzo cierpieli na brak sytuacji podbramkowych. Dość powiedzieć, iż Mikael Ishak w starciu z Cracovią zanotował raptem 16 kontaktów z piłką.
Na trybunach stadionu przy ulicy Bułgarskiej we wtorkowy wieczór zasiadło ponad 24 tysiące kibiców, a "Kocioł" - trybuna prowadząca doping - nieustannie zagrzewała do walki gospodarzy. choćby po straconej bramce. Przed tym starciem wszyscy wierzyli, iż czas gra na korzyść Lecha, zwłaszcza iż zawodnicy mieli odczuwać jeszcze skutki okresu przygotowawczego, co miało stanowić pewne wytłumaczenie ich formy. Mateusz Skrzypczak, nowy-stary obrońca Lecha, mówił, iż tak ciężko jeszcze nie trenował. Kibice też zdawali sobie sprawę z wagi tego spotkania, więc wpadki z Legią i Cracovią zostały wybaczone, choć niezapomniane.
"Ishak on fire!"
Wpływ na to miały także kontuzje bardzo ważnych piłkarzy jak Patrik Walemark czy Ali Gholizadeh, ale choćby takie braki potencjalnie nie usprawiedliwiałyby potknięcia z Breidablikiem. Władze "Kolejorza", widząc problemy kadrowe, zadziałały jednak błyskawicznie i w ciągu kilku ostatnich dni zakontraktowały aż trzech, wydaje się jakościowych zawodników: Timothy'ego Oumę, Luisa Palmę oraz Pablo Rodrigueza, choć we wtorek jedynie ten pierwszy zaprezentował się kibicom. Już po dwóch minutach mógł mieć premierową asystę, ale Mikael Ishak wtedy jeszcze nie zdołał skompletować hat-tricka. W 84. minucie szwedzka legenda "Kolejorza" w 172. występie w niebiesko-białych barwach w końcu mogła odhaczyć to niezwykłe osiągnięcie. Ishak zrobił to po trzech rzutach karnych, a na koniec pocałować herb Lecha. "Mikael Ishak!" i "Ishak on fire!" - zaintonował cały stadion. To pokazuje, ile kapitan znaczy także dla tych kibiców.
Świętowanie na trybunach zaczęło się grubo przed ostatnim gwizdkiem. Około 70. minuty przez cały stadion przeleciała meksykańska fala. Tym razem prawo Murphy'ego nie zadziałało - wydawało się, iż wszystko musi pójść źle, ale mistrzowie Polski zdali egzamin, choć skala wyzwania nie okazała się aż tak wymagają. Jednakże od początku istniała świadomość, iż starcie z Islandczykami jest najważniejsze na początku sezonu, a w zasadzie dla całej rundy jesiennej. Superpuchar nie ma aż takiego prestiżu, a straty w lidze zawsze można odrobić, natomiast wyeliminowanie Breidabliku otwiera drzwi do minimum fazy ligowej Ligi Konferencji, choć w stolicy Wielkopolski liczą na więcej. Lech we wtorek zwycięstwem 7:1 otworzył je na ościesz, na tyle iż za tydzień na Islandii może skupić się nie na awansie, na nabijaniu punktów do rankingu.
Jedynym zmartwieniem może być stan zdrowia Afonso Sousy. Gwiazda Lecha w pierwszej połowie musiała opuścić boiska z powodu kontuzji. Mistrzom Polski kolejna kontuzja może znacząco pokrzyżować plany - zwłaszcza tak istotnego gracza - przed walką z dużo bardziej wymagającym rywalem, jakim w trzeciej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów będzie Crvena zvezda. Mistrz Serbii wygrał pierwszy mecz na wyjeździe z Lincoln 1:0.