Oto co zrobił Grosicki po finale. Od razu ruszył do kibiców

11 godzin temu
Legia Warszawa pokonała Pogoń Szczecin 4:3 i zdobyła 21. w historii Puchar Polski. Trofeum, które w tym sezonie znaczyło dla niej wyjątkowo wiele. Kiedy kibice Legii świętowali sukces na Stadionie Narodowym, załamany był Kamil Grosicki. Człowiek, dla którego ten finał znaczył pewnie najwięcej, znów został z niczym.
Trwał doliczony czas gry na Stadionie Narodowym, ale kibice Legii, jej piłkarze rezerwowi i sztab szkoleniowy już świętowali sukces. "Puchar jest nasz" - śpiewali stołeczni fani, kiedy ich drużyna prowadziła 4:2 i była o sekundy od 21. w historii sukcesu w Pucharze Polski.


REKLAMA


Zobacz wideo To oni pokonali Marcina Najmana i zabrali mu pas! Dwóch na jednego


Mimo iż w doliczonym czasie Pogoń Szczecin zdobyła jeszcze bramkę na 3:4, to tej imprezy już nic nie mogło zatrzymać. Po nierównym, pełnym rozczarowań sezonie, Legia zdobyła Puchar Polski i uratowała nie tylko te rozgrywki, ale może i kolejne lata.
Kiedy warszawiacy odetchnęli z ulgą i upajali się chwilą, po drugiej stronie załamany był Kamil Grosicki. On, wychowanek Pogoni, miał ją poprowadzić do pierwszego w historii trofeum. A podobnie jak rok temu skończyło się potężnym rozczarowaniem.
Legia utrudniała sobie życie
Legia robiła wiele, by w piątek maksymalnie utrudnić sobie zadanie. W pierwszej połowie, gdy prowadziła jednym golem i dominowała na boisku, powinna zdobyć bramkę na 2:0. Powinna, ale z rzutu karnego beznadziejnie strzelił Marc Gual i piłkę odbił Valentin Cojocaru.
Tuż przed przerwą gola na 1:1 strzelił co prawda Danijel Loncar, ale zaraz po niej ponowne prowadzenie Legii dał Ryoya Morishita. I kiedy w 64. minucie bramkę na 3:1 zdobył Ilja Szkurin, wydawało się, iż jest po meczu. Ale Legia nie potrafiła dobić Pogoni, tylko podała jej tlen, bo raptem trzy minuty dała sobie strzelić gola na 3:2.


Pogoń atakowała, miała kilka okazji, żeby wyrównać. Kiedy dobrą okazję zmarnował Kacper Chodyna, wydawało się, iż los w końcu uśmiecha się do Pogoni i daje jej szansę na napisanie pięknej historii o powrocie do tego finału.
choćby po golu Rubena Vinagre'a na 4:2 Legia pozwoliła kibicom Pogoni znów uwierzyć, tracąc gola w doliczonym czasie gry. Ale drużynie Kolendowicza zabrakło już czasu. Pogoń znów została z niczym, a Legia zdobyła 21. Puchar Polski w historii. To trofeum, które w normalnych okolicznościach kibice potraktowaliby jako nagrodę pocieszenia, ale w tym sezonie miało dla Legii ogromne znaczenie.
Bo tu chodziło o coś znacznie ważniejszego niż poszerzenie gabloty z pucharami. Legia grała o zapewnienie sobie awansu do kwalifikacji do Ligi Europy, gdzie może zarobić niezbędne jej pieniądze. Te zaś pozwolą na przebudowę drużyny, która mimo wszystko w tym sezonie rozczarowała. Bo to mistrzostwo, a nie Puchar Polski było priorytetem Legii. Ale na podsumowania przyjdzie jeszcze czas. Na razie Legia i jej kibice mają zasłużony moment euforii w tym nierównym sezonie.
Problemy przy wejściu na Stadion Narodowy
Finał Pucharu Polski miał wszystko. Sześć goli, dramatyczne zmiany akcji, wspaniałą oprawę przygotowaną przez kibiców obu drużyn. Szkoda, iż nie wszyscy fani mogli obejrzeć to spotkanie od pierwszej minuty.


Bo jak niemal co roku finał Pucharu Polski to nie tylko emocjonujące mecze i wspaniałe oprawy, ale też wielkie problemy z wejściem kibiców na Stadion Narodowy. Coś, co nie ma miejsca przy okazji meczów reprezentacji Polski, znów stało się w piątkowe popołudnie.
Tym razem spotkało to kibiców Legii, którzy na Stadion Narodowy wyruszyli już o 12:00 spod stadionu przy Łazienkowskiej. Wszystko po to, by zapełnić sektory za jedną z bramek już 45 minut przed rozpoczęciem spotkania. Ale to się nie udało.
Pod stadionem doszło do dantejskich scen, a kibice publikowali kolejne przerażające filmiki w mediach społecznościowych. Tuż po meczu trudno wyjaśnić, co i dlaczego zawiodło przy wpuszczaniu kibiców Legii, ale to sytuacja kompromitująca i niedopuszczalna. Po raz kolejny.


Stołeczni kibice powoli gromadzili się za bramką, której w pierwszej połowie strzegł Kacper Tobiasz. Dopóki wszyscy nie weszli na stadion, legioniści nie prowadzili dopingu. Ten rozpoczęli dopiero w 25. minuty od efektownej oprawy.


Grosicki nie zagrał, jak powinien
- Wydaje mi się, iż poprzedni finał przegraliśmy w głowach jeszcze przed meczem. Na początku przygody z pucharem trener powiedział, iż mamy niedokończony biznes i tak chcemy do tego podejść. To piękna historia, iż wróciliśmy na Stadion Narodowy - mówił Kamil Grosicki na czwartkowej konferencji prasowej.
Dla urodzonego w Szczecinie wychowanka Pogoni piątkowy finał miał szczególne znaczenie. Po pierwsze, Grosicki mógł przejść do historii jako pierwszy kapitan, który wzniesie trofeum dla klubu. Po drugie, i on, i jego koledzy mogli się zrehabilitować za zeszłoroczną porażkę w finale z Wisłą Kraków. Pogoń przegrała po dogrywce 1:2, mimo iż do ostatniej akcji podstawowego czasu gry prowadziła 1:0.
To, ile piątkowy finał znaczył dla Grosickiego i Pogoni pokazywały przemowy motywacyjne byłego reprezentanta Polski przed każdym meczem Pucharu Polski w tym sezonie. 36-latek za każdym razem przypominał kolegom o poprzednich rozgrywkach i konieczności rehabilitacji na Stadionie Narodowym.
Jako kapitan i lider drużyny Grosicki wyprowadził Pogoń na rozgrzewkę. 36-latek od razu skierował się w stronę sektorów zajmowanych przez kibiców Pogoni i energicznymi ruchami rękoma pobudzał ich do głośnego dopingu. Dokładnie to samo Grosicki zrobił rok temu, kiedy witał się z kibicami Pogoni przed meczem z Wisłą.


Jeszcze bardziej nabuzowany Grosicki był w 41. minucie, kiedy po jego dośrodkowaniu gola na 1:1 strzelił Danijel Loncar. Wyrównująca bramka obudziła nie tylko Pogoń, ale i Grosickiego, który do tego momentu wyglądał blado.
36-latek uaktywnił się raz jeszcze po golu na 2:3. Ale to było tyle. Chociaż Grosickiemu nie można odmówić chęci do gry, to w piątek nie zagrał tak, jak oczekiwaliby kibice Pogoni. Winowajców porażki na pewno trzeba byłoby upatrywać gdzie indziej, ale Grosicki na pewno nie dał na boisku tyle, ile powinien dać piłkarz o jego jakości, doświadczeniu i - przede wszystkim - znaczeniu dla drużyny i całego klubu.
Załamany Grosicki
Grosicki nie był wystarczająco wyrazistym liderem Pogoni w trakcie meczu, ale zachował się jak jej prawdziwy kapitan zaraz po nim. 36-latek wyraźnie załamany, ze spuszczoną głową poprowadził swoją drużynę po odbiór srebrnych medali. Kiedy ten zawisł na jego szyi, Grosicki od razu go ściągnął i ruszył w stronę sektorów zajmowanych przez kibiców Pogoni.
Tę wizytę opóźniła ceremonia dekoracji legionistów. Grosicki, zanim ruszył w stronę swoich kibiców, zebrał całą drużynę i ustawił ją w szpalerze dla piłkarzy Feio. Kiedy legioniści odebrali medale, Grosicki w końcu ruszył do kibiców, a za nim podążyła reszta drużyny i sztab szkoleniowy.


36-latek nie zatrzymał się przed bandą reklamową, tylko przeszedł przez nią i podszedł niemal pod same sektory. Grosicki, tak samo jak reszta drużyny, dziękował kibicom za doping, za co w zamian otrzymał brawa.
"Dzięki za walkę, Pogoń, dzięki za walkę", "Walczyć, Pogoń, walczyć" - skandowali kibice ze Szczecina. Bo Pogoń w tym sezonie ma jeszcze o co grać. Do trzeciego miejsca w ekstraklasie szczecinianie tracą tylko dwa punkty i awans do europejskich pucharów dalej jest możliwy.
Kiedy rozbity Grosicki przybijał piątki z kibicami ze Szczecina, po drugiej stronie stadionu w najlepsze trwała impreza. Legia ma upragnione trofeum, 21. w historii Puchar Polski. A Pogoń znów została z niczym.
Idź do oryginalnego materiału