Marc-Andre ter Stegen poddał się operacji. To ostatecznie przekreśla plany, jakie Barcelona miała wobec Niemca. Bramkarz, który związany jest z klubem od 10 lat, miał - według hiszpańskich mediów - opuścić w lecie drużynę mistrza Hiszpanii. Dla katalońskiego zespołu był to jeden z kluczowych ruchów, by ułatwić spełnienie warunków tzw. finansowego fair play La Ligi. Liga hiszpańska wprowadziła restrykcyjne zasady budżetowe dla klubów, które zmagają się z wysokim zadłużeniem. Główną zasadą regulacji jest to, iż klub nie może wydawać więcej, niż zarabia, by nie powiększać długu. jeżeli drużyna nie spełnia tego kryterium, nie może rejestrować nowych zawodników.
REKLAMA
Zobacz wideo
Ter Stegen nie dał się sprzedać
To spotkało Barcelonę już w zeszłym sezonie. I prawdopodobnie spotka w obecnym. By tego uniknąć, klub musi uzyskać znaczące kwoty ze sprzedaży zawodników lub redukcji pensji. Ter Stegen był tym, który miał klub opuścić. Wiadomo było, iż Barcelona nie ma co liczyć na potężną kwotę odstępnego, bo Niemiec niemal cały ubiegły sezon był kontuzjowany. Jednak w tym wypadku ważna była też wysoka pensja zawodnika. Około 40 mln euro w trzech kolejnych latach dałoby Barcelonie pewną przestrzeń w napiętym budżecie.
Tyle tylko, iż ter Stegen sprzedać się nie dał. Zresztą osiągnął to, co było w jego interesie. Po prostu nie chce opuszczać Katalonii, gdzie ma dom i rodzinę i jeszcze dobrze zarabia. A iż trener Hansi Flick nie widzi go w składzie? To się jeszcze zobaczy. Ter Stegen może mieć nadzieję, iż wobec jego nieugiętej postawy Barcelonie nie uda się zarejestrować ani Joana Garcii, ani Wojciecha Szczęsnego, którzy latem podpisali nowe umowy z klubem. Albo chociaż jednego z nich. Wtedy do bramki będzie miał bliżej.
I na nic nie zdadzą się złośliwości, jakie wobec niego stosuje klub, co i rusz wypuszczając przecieki do prasy. A to, iż Barcelona dała Niemcowi jasny sygnał, iż nie będzie się łapał choćby na ławkę rezerwowych. A to, iż zostanie pozbawiony opaski kapitana. Ter Stegen nie pozostaje dłużny, choć przy wielkim klubie, możliwości ma mniejsze. To, iż przed operacją napisał, iż wróci do gry za trzy miesiące, to jasny sygnał: "też wiem, o co toczy się gra".
Ter Stegen dał Barcelonie jasny sygnał
Otóż dłuższa o miesiąc niesprawność ter Stegena oznaczałaby, iż klub może w jego miejsce zarejestrować nowego gracza bez patrzenia na ograniczenia finansowego fair play. Jedynym warunkiem jest to, iż nie może on zarabiać więcej niż 80 proc. kwoty, którą pobierał kontuzjowany. Co prawda rejestracja jest na pół roku, ale jak pokazał przykład Daniego Olmo przy przychylności wyroków regulatorów hiszpańskiego sportu (powoływana przez rząd tzw. Najwyższa Rada Sportu) może zamienić się w permanentną.
Oczywiście zdanie ter Stegena, ile potrwa jego przerwa w grze, nie ma tu znaczenia. O tym zdecyduje komisja powołana przez ligę. Jednak chodzi o sam fakt, iż Niemiec przekazał, iż nie pójdzie klubowi na rękę.
Dla sportowego czytelnika interesujące może być jak takie dylematy, jak w przypadku Barcelony i ter Stegena, rozwiązuje się za Oceanem. Oczywiście to porównanie mało adekwatne, bo zestawia ze sobą piłkarskiego giganta, jakim jest Barcelona z drobniutkim Milwaukee Bucks. Oczywiście, kibice koszykówki znają tę drużynę bardzo dobrze i pewnie znajdą się tacy choćby poza USA, którzy jej kibicują. Jednak cóż to jest wobec wielkiej Barcelony. Pewnie znakomita większość ludzi na świecie nie wie nawet, w którym rejonie Stanów Zjednoczonych tego Milwaukee szukać.
Wydali 113 mln dolarów na kontuzjowanego gracza
Bucks mieli dylemat, co zrobić ze swoją gwiazdą Damianem Lillardem. Zawodnik zerwał ścięgno Achillesa w meczu play-off ubiegłego sezonu z Indiana Pacers. Wiadomo było, iż nie zagra przez co najmniej 10 miesięcy. Oznaczało to, iż drużyna nie mogła na niego liczyć przez większość kolejnego sezonu. Na domiar złego umowa Lillarda opiewała na 54,1 mln dolarów w okresie 2025/26 i 58,6 mln w okresie 2026/27. W sumie 112,6 mln dolarów. Pół biedy, gdyby taka sytuacja wydarzyła się w zespole w trakcie przebudowy, ale Bucks to w tej chwili siła, która chce walczyć o mistrzostwo NBA.
Jon Hurst, menedżer generalny zespołu zdecydował się więc na ryzykowny ruch. Postanowił zwolnić Lillarda z dnia na dzień, a iż koszykarz – jak zresztą wszyscy zawodnicy w NBA – ma tzw. umowę gwarantowaną, to klub wypłaci mu całą kwotę 112,6 mln dolarów. Tyle tylko, iż nie w dwóch rocznych ratach, ale w pięciu.
Bucks zaryzykowali, bo uznali, iż muszą wzmocnić zespół, aby ich lider Giannis Antetokounmpo miał solidne wsparcie. Dlatego od razu zakontraktowali Mylesa Turnera za 107 mln dol. na cztery lata. Lillard też nie pozostał bezrobotny. Podpisał umowę z Portland Trail Blazers za 42 mln dolarów na trzy sezony (2025/26 do 2027/28).
Dlaczego Bucks stać na taki wydatek, a Barcelony już nie?
Oczywiście Barcelona jest w innej sytuacji niż Bucks. Szefom katalońskiego klubu nie chodzi o to, aby umowy z ter Stegenem dotrzymać, ale żeby uniknąć jej wypełnienia. Ktoś nieżyczliwy mistrzowi Hiszpanii mógłby choćby brutalnie napisać, iż chodzi o to, żeby Niemca orżnąć na kasie.
Jednak kluczowa w obu przypadkach jest kwestia finansowego fair play. W NBA też ono obowiązuje pod nazwą salary cap (limit na wynagrodzenia) i pozostało bardziej restrykcyjne niż w Europie. Bucks rozkładając umowę Lillarda na kolejnych pięć lat, ograniczają sobie możliwość zatrudnienia zawodników w przyszłych sezonach, bo jego pensja wciąż będzie się liczyć do limitu. Jednak dzięki temu, iż salary cap wymusza na klubach stabilność finansową, Bucks stać było w ogóle na to, by podjąć decyzję o wyrzuceniu za okno prawie 113 mln dol. Z drugiej strony salary cap daje też pewność zawodnikom, iż kluby, czy się będzie waliło, czy paliło, wywiążą się ze swoich zobowiązań i choćby gracz, który dozna tzw. kontuzji kończącej karierę, dostanie wszystko co do grosza.
Przykład Barcelony pokazuje, jak daleko jesteśmy w Europie od takich rozwiązań.