"Brzydki" brązowy medal mistrzostw świata to lustro, w którym przegląda się reprezentacji Polski siatkarzy. W żadnym innym sporcie drużynowym po zdobyciu medalu, nie zastanawiano by się w kraju, czy to "aż", czy "tylko" brąz. Można powiedzieć, iż reprezentacja siatkarzy i trener Nikola Grbić sami są sobie winni - przyzwyczaili nas do sukcesów. I dlatego teraz niektórzy fani kręcą nosem. Zgoda: nie jest to krążek, na który wszyscy liczyli, ale mówienie o wpadce jest przesadą. A zwłaszcza patrząc na euforia tych, którzy największych światowych imprez dotykają po raz pierwszy.
REKLAMA
Zobacz wideo Polscy siatkarze wrócili do kraju po zwycięstwie w Lidze Narodów!
Wielka euforia "świeżaków", stonowana weteranów. Tym Grbić wywołał największą dyskusję
Jakub Popiwczak rzucił się w ramiona Jakubowi Nowakowi, a za nimi skakał w euforii Maksymilian Granieczny. Tak siatkarze, którzy dotychczas byli tylko kibicami reprezentacji Polski lub odgrywali w niej drugorzędną rolę, cieszyli się po ostatniej piłce z brązu MŚ.
Pierwsza reakcja doświadczonych i utytułowanych zawodników oraz Grbicia była raczej bardziej stonowana. W ich głowach wciąż było rozczarowanie półfinałem. Potem zgodnie przyznawali, iż za jakiś czas docenią bardziej ten krążek. Tuż po turnieju ich głowy zaprzątały myśli o tym, co stało się z drużyną przed półfinałem z Włochami.
"Lecimy po złoto" - mówiło wprost kilku z Biało-Czerwonych przed tym turniejem, a z wypowiadającego się ostrożniej Jakuba Kochanowskiego kibice sobie choćby trochę żartowali. Bo mowa przecież o liderach światowego rankingu, którzy niedawno wygrali Ligę Narodów. Ale trudno pominąć fakt, iż dla połowy zespołu były to pierwsze MŚ, a dla sześciu graczy pierwsza impreza rangi mistrzowskiej w karierze.
Na przeciwległym biegunie pod tym względem był Bartosz Kurek, który debiut w MŚ zaliczył w 2010 r. Od razu rzuciła mi się w oczy wielka radość, z jaką 37-latek celebrował każdy punkt zdobyty przez drużynę w 1/8 finału z Kanadą i prawdopodobnie nie byłam w tym odosobniona. Widać w tym było świadomość kapitana, iż zaczęła się kluczowa część turnieju, który może być ostatnią lub jedną z ostatnich jego szans na medal z kadrą. Tym bardziej boli, iż dwa ostatnie spotkania musiał obejrzeć jako widz.
Oczywiście, gra Polaków w półfinale nie posypała się wyłącznie z powodu kontuzji Kurka. Świetną robotę wykonali wywierający wielką presję Włosi, a Biało-Czerwonym we znaki dawała się też nieobecność mającego problemy z plecami Tomasza Fornala. W pewnym momencie Grbić posłał go na parkiet, choć ten nie był w pełni zdrowy. Tak samo było w meczu o brąz i właśnie tym trener wywołał największą dyskusję wśród kibiców. Bo w kwadracie dla rezerwowych stał cały czas Artur Szalpuk.
Aktorzy pierwszego planu i statyści. Grbić mówi wprost: inaczej bym oszalał
Nie jest tajemnicą, iż słabszą stroną Szalpuka - tak samo jak Wilfredo Leona - jest przyjęcie. Pod tym względem można zrozumieć szkoleniowca, iż przy bombach serwisowych Włochów chciał zadbać o ten element, a w nim Fornal jest lepszy i był w stanie go wykonywać mimo swoich dolegliwości. Z tego samego powodu Serb niekiedy wprowadzał za Leona na chwilę Graniecznego, nominalnego libero, choć odpadała w tym ustawieniu choćby opcja pipe'a (ataku z drugiej linii ze środka boiska).
Wydawać mogłoby się, iż trener mógł dać szansę Szalpukowi w meczu o brąz z Czechami (3:1), ale wtedy świetnie spisywał się Leon, a zestawienie tych dwóch zawodników to opcja dość ryzykowna pod kątem przyjęcia. A Grbić miłośnikiem ryzyka nie jest. Tak samo jak i częstych zmian. Pokazał to już w przeszłości nieraz.
I teraz oparł się na swoich zaprawionych w bojach żołnierzach oraz Marcinie Komendzie i Jakubie Popiwczaku, którzy zastąpili tego lata Marcina Janusza i Pawła Zatorskiego. Szalpuk, Nowak, Granieczny i Jan Firlej (podczas fazy grupowej chorował trochę) zaliczyli na parkiecie krótkie epizody. Nieco więcej, choć też nie za dużo, pograł Szymon Jakubiszak. Nasuwa się pytanie, czy ta grupa statystów nie okazała się za duża. Podobnie prawdopodobnie byłoby z Kewinem Sasakiem, gdyby nie kłopoty Kurka. Grbić po meczu o brąz tłumaczył swoje spojrzenie na sytuację z atakującym i całościowe podejście.
- Jestem, jaki jestem. Wierzę w to, co wierzę i pracuję w określony sposób. Gdybym zaczął zmieniać rzeczy, w które wierzę i słuchać różnych głosów czy czytać komentarze w internecie, to bym oszalał - opowiadał.
Polska prawie jak Turcja? Choas w grze niczym na ulicach Manili
Jeszcze po ćwierćfinale z Turcją szkoleniowiec wskazywał na rywala, który nie był w stanie uporać się ze stratą Efe Mandiraciego, a przeciwieństwo miała stanowić Polska, która nie miała problemu z nieobecnością Fornala. Kiedy jednak w półfinale wypadł Kurek, to gra Biało-Czerwonych przypominała sytuację na zakorkowanych ulicach Manili - była pełna chaosu.
Polacy w drodze do półfinału nie mieli specjalnych trudności. Dlatego też w pierwszej fazie turnieju w wywiadach nieraz przeważały raczej tematy dotyczące spędzania wolnego czasu, zdrowia i pogody niż kolejnego rywala. Nie chodziło o brak szacunku do przeciwnika - z tego skutecznie mogły wyleczyć ich liczne niespodziewane rozstrzygnięcia, które pojawiały się od początku tej imprezy. Ale chodziło o poczucie, iż dany mecz powinien się zakończyć pewnym zwycięstwem Polaków i do ćwierćfinału tak było.
Grbić jest zwolennikiem teorii, iż dobrze, gdy drużyna w trakcie turnieju natrafi na trudności, ma odpowiednie przetarcie przed kluczowymi meczami. Być może jego zespołowi w tym turnieju tego zabrakło. Włosi, którzy obronili tytuł, w fazie grupowej zaliczyli zimny prysznic w postaci przegranej ze świetnie spisującymi się wówczas Belgami. Od tego momentu zaczęli grać lepiej.
I choć bezsprzecznie Italia zasłużyła na zwycięstwo nad Polską, to odnotować trzeba, iż w okolicach połowy każdego z trzech przegranych setów to Biało-Czerwoni prowadzili (13:10, 10:8 i 14:9). Zastanawiać mogą kłopoty z zagrywką oraz fakt, iż nie widać było, aby przygotowali na docelową imprezę optymalną formę. A to samo mówiono po igrzyskach w Paryżu.
Żadnych zastrzeżeń nie można mieć do atmosfery w drużynie, bo widać było zarówno podczas meczów, jak i spotkań medialnych, iż była ona dobra. Zawodnicy się wspierali mocno, a na spotkaniach z mediami żartowali. Także z siebie i trenera.
Po pewnym awansie do strefy medalowej jeden z dziennikarzy zaczął już podpytywać o fenomen Grbicia, który z każdej imprezy przywozi z Polakami krążek. Seria ta została podtrzymana, ale za sprawą wyniku, chaosu i nerwowości w półfinale i meczu o brąz, medal z Filipin wywołuje na razie mieszane odczucia. U samego szkoleniowca, zawodników i kibiców.
Dwie twarze Manili - wielkie galerie i wielka bieda. Niespodzianki i sensacje mile widziane
Mieszane odczucia też dotyczyły MŚ na Filipinach. Zaczęło się od zaskakujących pustek na trybunach, do których mocno przyczyniły się zbyt wysokie ceny biletów. Potem ratowano sytuację 50-procentowymi obniżkami i wpuszczaniem za darmo studentów. Miejscowych dziennikarzy piszących krytycznie straszono odebraniem akredytacji (jednemu z nich choćby ją odebrano, by dzień później - po protestach środowiska i jednego z senatorów - przywrócić).
Sami filipińscy kibice nie zawiedli - byli bardzo entuzjastyczni i tłumnie zapełniali strefy kibiców, w których zgodnie ze swoją tradycją wręczali zawodnikom mnóstwo prezentów. I nie tylko zawodnikom. Rozmawiałam z kilkoma osobami i punktem obowiązkowych zawsze było wspólne zdjęcie, a od dwójki przy kolejnej okazji otrzymałam także drobne podarunki. Ogółem mieszkańcy kraju gospodarza tych MŚ dali mi się poznać jako ludzie bardzo życzliwi i uprzejmi. Zwroty "madam" i "sir" słyszeliśmy niemal przy każdej okazji.
Metropolia Manila zaś - jak brąz Polaków - ma dwie strony. Z jednej wielkie i błyszczące galerie handlowe, którzy znajdują się tuż obok obu turniejowych hal. W nich pełno sklepów luksusowych marek i bożonarodzeniowych dekoracji. Ale wystarczyło przejść kilometr od największego na Filipinach centrum handlowego - Mall of Asia - w kierunku stacji kolejki, by zobaczyć też biedę, o której opowiadali polscy siatkarze po poprzedniej wizycie w tym kraju. Tam i w wielu innych miejscach mijanie ludzi śpiących wprost na chodniku czy wiaduktach to norma. Za osłonę od ruchu ulicznego czasem służy im bluza, parasol, a niekiedy założona na głowę papierowa torba.
Przy organizacji turnieju zdarzały się niedociągnięcia i dziwne pomysły. Jak choćby ten, iż kibic z biletami kupionymi online i tak musieli stać w kolejce, by wymienić otrzymane vouchery na adekwatne wejściówki. Problematyczny był też pomysł, by 32 zespoły grały w jedynie dwóch halach w jednym mieście. Powodowało to dodatkowe trudności logistyczne dla uczestników. I choć Norbert Huber wskazał różne wady i uznał, iż nie był to najlepszy pomysł, by przyznać organizację MŚ Filipinom, to wydaje się, iż warto dać takim krajom szansę. Choćby po to, by zrywać z postrzeganiem siatkówki jako sportu świetlicowego, którego najważniejsze imprezy rozgrywane są stale w kilku krajach. Ale warto też wyciągnąć wnioski z lekcji odebranej w Manili.
Sama formuła powiększonej stawki uczestników się obroniła. Poznaliśmy historię siatkarzy z Libii czy Kataru i obejrzeliśmy historyczne zwycięstwo tych drugich. Ogółem MŚ obfitowały w wysyp sensacyjnych rozstrzygnięć. Odpadnięcie w fazie grupowej Francuzów, Brazylijczyków i Japończyków, Filipińczycy o krok od awansu do 1/8 finału czy półfinał Czechów - tego nikt przed turniejem nie przewidział. Można się zastanawiać, czy niespodziewane wyniki to dowód na słabość faworytów, czy podwyższenie poziomu przez drużyny z drugiego szeregu. Być może mieszanka tych czynników. Obserwując jednak turniej na miejscu, czuło się ekscytację związaną z kolejnymi zaskakującymi rozstrzygnięciami.
A czy po brązie - występującej w mocno przemodelowanym i nieco testowym składzie drużyny Grbicia -ekscytację czują polscy kibice? Biało-Czerwoni przekonali się o tym na własnej skórze - przynajmniej częściowo już we wtorek, gdy wczesnym popołudniem wrócili do kraju. Na lotnisku Chopina w Warszawie przywitało ich mnóstwo rozentuzjazmowanych kibiców.