Wszystko stał się jasne. Boston Celtics w meczu numer pięć pokonali Dallas Mavericks 106-88, tym samym zapewniając sobie osiemnaste mistrzostwo w historii organizacji. O ile największa w tym zasługa wiadomych postaci, jak Jaylen Brown (zresztą MVP Finałów), Jayson Tatum czy Jrue Holiday, tak pewien cichy bohater znów udowodnił, iż można na niego liczyć.
Gdy spojrzy się na statystyki Paytona Pritcharda z pierwszych czterech meczów tegorocznych Finałów NBA, na pierwszy i drugi rzut oka nie mogą one robić wrażenia. Obrońca Boston Celtics przed spotkaniem numer pięć z Dallas Mavericks zdobył łącznie 14 punktów, trafiając zaledwie dwa z 15 oddanych rzutów za trzy. W tej sytuacji trudno porównywać go z najlepszymi w tej materii, jak choćby Stephen Curry z Golden State Warriors.
Inna sprawa, iż 26-latek jak nikt inny potrafi oddawać ważne rzuty, w tym tak zwane buzzer beatery. Gdy minionej nocy pojawił się na parkiecie po raz pierwszy, zegar wskazywał raptem parę sekund do końca drugiej kwarty, a Celtics prowadzili wyraźnie 64-46. Al Horford zebrał piłkę po nieudanym rzucie osobistym Luki Doncicia po czym podał ją Pritchardowi, który kozłując przebiegł parę metrów, po czym zdecydował się na szaleńczy rzut jeszcze ze swojej połowy boiska. Próbujący go blokować Słoweniec był o ułamki sekund spóźniony, a po chwili piłka wpadła do kosza, wywołując euforię w obozie gospodarzy. Sam Payton miał minę, jakby było to dla niego nic wielkiego, po prostu chleb codzienny.
Coś w tym jest. O tym, dlaczego absolwent Oregonu jest cichym bohaterem swojej drużyny i specjalistą od buzzer beaterów pisałem niedawno w tym miejscu. adekwatnie o ile po tym rzucie ktoś miał deja vu, nie ma w tym nic dziwnego. W drugim meczu tegorocznych Finałów Payton również rzucił buzzer beatera – choć wówczas z krótszego dystansu – zamykając tym samym trzecią kwartę. Zarówno wtedy jak i minionej nocy, akcje rezerwowego, na które chyba nikt poza nim by się nie odważył, dodały jeszcze pewności siebie jego kolegom. jeżeli Mavs mieli jeszcze jakieś nadzieje na odrobienie strat, w tym momencie mogły prysnąć jak bańka mydlana.
Jak informuje związany z ekipą z Bostonu dziennikarz Jack Simone za pośrednictwem portalu Stathead, Pritchard jest pierwszym zawodnikiem w historii NBA, który zaliczył dwa typowe buzzer beatery z odległości przynajmniej 30 stóp (około 9,15 metrów) w Finałach NBA przynajmniej od 1997 roku, gdy zaczęto śledzić tego typu statystyki.
Mało? Dziennikarze ESPN wyliczyli z kolei, iż oddany z odległości – bagatela – 49 stóp (blisko 15 metrów) rzut był „najdłuższym” oddanym w historii Finałów NBA co najmniej od 1998 roku. Wówczas to rozpoczęła się era play-by-play, dzięki czemu można było w powtórkach obejrzeć niemal każdą akcję każdego meczu. O ile trudno nazwać Pritcharda specjalistą od rzutów z dystansu w dosłownym tego słowa znaczeniu, tak tego typu rekordy muszą robić wrażenie.
– Myślę, iż w tych momentach przyczynił się do naszego zwycięstwa. Oczywiście w miarę trwania play-offów niektóre wzorce ulegają zmianie, ale by postawić na swoich musisz być lepszy od rywala zwłaszcza w takich momentach, co Payton udowodnił dwa razy. Jego rzuty uważam za tak samo ważne jak wszystkie pozostałe zagrania, które miały miejsce w Finałach, jak i całych play-offach. Kocham tego gościa – stwierdził po meczu szkoleniowiec Celtics, Joe Mazzulla.
To właśnie trener zwycięskiej ekipy pokazał, iż mimo młodego jak na swoje stanowisko wieku, potrafi doskonale czytać i analizować grę. Zanim Payton Pritchard wszedł na parkiet w końcówce drugiej kwarty i oddał swój rzut, wcześniejszą część meczu w całości przesiedział na ławce. Ogółem w spotkaniu numer pięć zagrał tylko minutę, zaś wspomniany buzzer beater był jego jedynym uderzeniem w stronę kosza.
Jedno trzeba sobie wyjaśnić – Jaylen Brown, Jayson Tatum, Jrue Holiday i reszta brygady z Bostonu zdecydowanie bardziej zadecydowali o losach serii, czy choćby samego piątego meczu. Za to należą im się w pełni zasłużone wyrazy uznania. Nie można jednak wykluczyć udziału cichego bohatera z ławki rezerwowych, który uczynił jeszcze bardziej pamiętną tę przepiękną dla wszystkich sympatyków ekipy z Massachusets noc. Za to powinien być doceniony, z czego dobrze zdają sobie sprawę czołowi gracze ligi, a jedynym, który o tym zapomniał, wydaje się być gwiazdor NFL, Patrick Mahomes. W sumie trudno się dziwić – facet jest rodowitym Teksańczykiem, więc z pewnością kibicował Mavs.