W życiu pewne są tylko trzy rzeczy – śmierć, podatki i Ben Simmons oficjalnie w znakomitej formie podczas offseasonu. Niestety, w tym ostatnim przypadku rzeczywistość skrzeczy i gdy sezon się rozpoczyna, sytuacja nie wygląda już tak różowo. Trzykrotny All-Star, który miał być motorem napędowym Brooklyn Nets, okazał się jedną z największych pomyłek transferowych. I to dość kosztowną.
Na ten moment sympatycy Brooklyn Nets nie mają już wielkich oczekiwań w stosunku do Bena Simmonsa, ale chyba wciąż po cichu liczą na to, iż pewnego pięknego dnia miło się zaskoczą. Z samego klubu płyną pozytywne informacje dotyczące 28-latka, który w ubiegłym sezonie z powodów zdrowotnych wystąpił w zaledwie 15 meczach. Według Nets Daily, za pośrednictwem NBACentral, Australijczyk jest w tej chwili „w zdecydowanie lepszej formie” niż rok temu, a ponadto już od kilku tygodni normalnie bierze udział w grach treningowych 5×5. Czy to oznacza, iż wreszcie pokaże na co go stać? Chyba jeszcze za wcześnie na wysnuwanie tak daleko idących wniosków.
Technicznie rzecz biorąc dla Simmonsa najbliższy sezon będzie już trzecim, który rozpocznie na Brooklynie, choć w międzyczasie zaliczył tylko 57 występów, osiągając w międzyczasie średnio 6,7 punktów, 6,7 zbiórek oraz 6 asyst. Trzeba przyznać, iż w porównaniu do jego statystyk z czasów Philadelphia 76ers (15,9 punktu, 8,1 zbiórek i 7,7 asyst) nie wygląda to oszałamiająco. Taki regres można starać się tłumaczyć problemami zdrowotnymi, ale nie da się uniknąć tematu krytycznych uwag na temat podejścia i zaangażowania zawodnika.
– Zamierzam dawać z siebie wszystko dla tej drużyny, niezależnie od tego, jak będę się czuł – mówił Ben jeszcze w lutym po wygranym 111:86 meczu z Memphis Grizzlies. Niestety, już w marcu wiadomo było, iż dla 28-latka to koniec sezonu. Chociaż z drużyny słychać głosy o nieustającym wsparciu dla Simmonsa, nie da się nie odnieść wrażenia, iż jest w tym pewna nutka kurtuazji. Niewykluczone, iż gdyby nie sowity, wynoszący 40,3 mln dol. za sezon 2024-25, kontrakt zawodnika już by go w Nowym Jorku nie było. A może i w ogóle w NBA? Dopiero latem przyszłego roku 28-latek zostanie wolnym agentem i wtedy poznamy odpowiedzi na wiele pytań.
Obecność nowego trenera, Jordiego Fernandeza, oznacza, iż choćby Australijczyk powinien się spodziewać czystej karty i co najmniej kilku szans na zaprezentowanie swoich umiejętności. Wówczas tylko od niego będzie zależało, czy jeszcze potrafi je wykorzystać. Być może jednak wrodzone lenistwo, jakie niektórzy mu zarzucają, sprawi, iż wejdzie w tryb „jakoś to będzie”, a o przyszłość zacznie się martwić później. Być może będziemy wiedzieć więcej już w październiku. Jak zresztą ostatnio co roku, gdy w offseasonie wydaje się, iż może wreszcie były debiutant roku i trzykrotny uczestnik Meczów Gwiazd wróci do tego, co pokazywał za najlepszych czasów, a wychodzi jak zwykle.
Na razie jednak wchodzący w fazę przebudowy Nets, którzy raczej w nowej kampanii wielu meczów nie wygrają, wciąż mają w składzie zawodnika, po którym nie wiadomo czego się spodziewać. choćby jeżeli założymy, iż tym razem pogłoski o jego „życiowej formie” nie zakończą się wraz ze startem rozgrywek, to i tak najpewniej nie będzie miało większego znaczenia. Istnieje niewielka szansa, iż Simmons wreszcie przełamie swoje kilkuletnie problemy, zwiększy swoją wartość na rynku i wtedy znajdzie się jakiś chętny na wyciągnięcie go z Brooklynu, czym wreszcie przysłuży się drużynie. Tylko czy ktoś w to jeszcze wierzy? Równie dobrze może to być kolejny stracony rok, a wówczas chyba czeka go już tylko powrót do NBL.
Nie przegap najnowszych informacji ze świata NBA – obserwuj PROBASKET na Google News.