Na własne oczy widział, co zrobili Polacy. "Było 13:49"

2 godzin temu
Od prawie 40 lat świadomie kibicuję polskiej reprezentacji koszykarzy. Jestem przy niej w sukcesach i porażkach, analizuję, szukam powodów do szczęścia. Oraz nieustannie przeżywam rozczarowanie. Kwestia pokoleniowa czy z koszykówką w Polsce tak po prostu jest? - zastanawia się Adam Romański, komentator Polsatu Sport.
Kiedy zastanawiałem się, w jakim tonie ma być tekst zamówiony przez Sport.pl z okazji rozpoczynającego się dla nas już w czwartek EuroBasketu, przyszło mi do głowy, iż przecież ja od dawna myślę o kadrze koszykarzy jako o paśmie rozczarowań i niedobrych zdziwień. adekwatnie we własnej głowie opowiadam sobie te historie, wspominam i układam, używając głosu znanego z narracji filmowej. Pamiętacie film "Zezowate szczęście" z Bogumiłem Kobielą w roli głównej? Jego bohater przypadkiem wkręcany jest w wydarzenia istotne dla historii Polski, ma nieustającego pecha i ciągle się dziwi, gdzie się znalazł. Potem podobną opowieść zbudował Jerzy Stuhr w filmie "Obywatel Piszczyk". Ja właśnie czuję się przy polskiej koszykówce reprezentacyjnej jak taki Piszczyk. Możecie sobie więc poniższe wspomnienia odczytywać w myślach głosem Bogumiła Kobieli. Albo Jerzego Stuhra. Z ich zdziwieniami i rozczarowaniami.

REKLAMA







Zobacz wideo Gortat o ciężkich meczach w NBA: Wracałeś do domu, wypijałeś maluszka i szedłeś spać



A więc…
Zaczęło się to gdzieś w latach osiemdziesiątych. Pierwsze wspomnienie reprezentacji koszykarzy to pojawiające się rzadko w czarno-białej telewizji fragmenty (często drugie połowy) meczów kadry z tamtego okresu. Oczywiście tylko z mistrzostw Europy, w których wtedy byliśmy typowym średniakiem. Wygrywaliśmy (nie zawsze) z innymi średniakami, a przegrywaliśmy (zawsze) z najmocniejszymi, czyli z ZSRR, Jugosławią, Włochami czy Hiszpanią. Jednak to wtedy złapałem bakcyla kosza, a pod koniec lat 80. – kiedy sport chłonęło się przede wszystkim własnymi doświadczeniami, a nie tylko sprzed ekranu – w moim rodzinnym Toruniu w hali Zespołu Szkół Spożywczych kadra narodowa koszykarzy rozegrała oficjalny mecz w eliminacjach mistrzostw Europy z Francją! Mogłem więc z bliska podziwiać zawodników znanych głównie z gazet.
Niestety, to też było rozczarowanie, gdyż okazało się, iż Francuzi grają w jakąś inną odmianę koszykówki. Kręcili naszymi gwiazdami, jak chcieli, zlali nas okrutnie, walki w tym meczu nie było. Na mnie wrażenie zrobił rzucający świetnie z wyskoku z dystansu długowłosy Hervé Dubuisson. Oprócz niego – sam nie wiem dlaczego – z tego meczu zapamiętałem debiutującego wtedy dla Polski środkowego Jacka Adamczaka, ale to Francuza później usiłowałem naśladować na treningach. W dobie dzisiejszego widzenia idoli codziennie to musi się wydawać dziwne, ale tak rodziły się wtedy pasje.
Tu refleksja dotycząca tamtych czasów. Generalnie w latach 80. polski sport (jak i cała Polska) był w kryzysie i marzyliśmy o jakichkolwiek sukcesach, a najlepiej o tym świadczy, iż w Plebiscycie "Przeglądu Sportowego" stałe miejsce w dziesiątce mieli lotnicy, a zdarzała się szachistka bez większych osiągnięć w skali światowej czy podobno godni podziwu żeglarze ścigający się na lodzie w tzw. bojerach. Koszykarze się nie liczyli i to w latach 80. nie było nic dziwnego, ale do dzisiaj nie wiem, czemu nie załapali się na absolutną górkę polskiego sportu w latach 70.



W tamtej dekadzie przecież medalistami olimpijskimi i mistrzostw świata byli nie tylko piłkarze nożni i siatkarze, ale także choćby piłkarze ręczni. Byliśmy też świetni w dyscyplinach indywidualnych wszędzie tam, gdzie liczyło się przygotowanie fizyczne i technologie sportowe, na które nie brakowało środków, bo AWF-y pracowały nad produkcją mistrzów pełną parą. Koszykówka tymczasem wtedy właśnie nagle przestała zdobywać medale (miała je w latach 60. jako jedyna z męskich sportów zespołowych). W 1973 roku zajęliśmy ostatnie miejsce w mistrzostwach Europy, na najlepsze dla Polski igrzyska w Montrealu w 1976 roku po raz pierwszy od lat nie pojechaliśmy, a rok później nie było nas choćby na EuroBaskecie – pierwszy raz od 25 lat. Dlaczego to nie działało? To chyba największa tajemnica koszykówki reprezentacyjnej. Nie mam na to odpowiedzi. A przecież gdyby wzorce z innych dyscyplin zadziałały jak wszędzie, ktoś zostałby legendarnym koszykarskim Deyną, Wójtowiczem czy Klempelem. A tak o Edwardzie Jurkiewiczu czy Mieczysławie Młynarskim pamiętamy tylko my, w środowisku koszykarskim, bo choć rzucali setki punktów i byli w latach 70. królami strzelców mistrzostw Europy, to niczego z kadrą nie wygrali.
"Czapa" na Sobczyńskim i młoda fala z Wójcikiem, Zielińskim i Bacikiem
To jednak moje refleksje z 2025 roku, a nie myśli spod stołu z lat 80. Z nieznanych mi do dzisiaj powodów z tych telewizyjnych transmisji oglądanych spod stołu w dużym pokoju mieszkania w Toruniu w latach 80. zapamiętałem dwóch koszykarzy kadry. Podobnych zresztą w stylu gry – Marka Sobczyńskiego i Adama Fiedlera. Grali oni bowiem przebojowo, chcieli zdobywać punkty, choć formalnie byli rozgrywającymi. Fiedler później wiele lat grał w Niemczech, więc straciliśmy go z ligowych radarów, a z Sobczyńskim spotkałem się, pracując jako dziennikarz i grając od czasu do czasu amatorsko w kosza. Właśnie koszykarska "czapa" na byłym już wówczas reprezentancie (ale aktualnym wtedy ligowcu) w jakimś pokazowym meczu w Warszawie w latach 90. (typu dziennikarze kontra gwiazdy) pozostaje moim największym koszykarskim osiągnięciem. Zlekceważył mnie Marek, a ja sięgnąłem go przy rzucie za trzy. Dotknąłem gwiazd.



Wtedy Sobczyński już w kadrze nie grał (a w 1998 roku zginął tragicznie w wypadku samochodowym), ale ja już świadomie i po dorosłemu przyjmowałem to, co się w koszykarskiej kadrze dzieje. W 1991 roku zajęliśmy siódme miejsce w mistrzostwach Europy w Rzymie i choć sukces to był średni (grało osiem zespołów, a my wygraliśmy tylko dwa mecze z Bułgarią), to już rodziło się zainteresowanie, bo były transmisje i komentował Włodzimierz Szaranowicz (a potrafił to robić jak nikt inny!) – razem z Mirosławem Noculakiem zresztą, później moim partnerem w Polsacie Sport. Było się czym pasjonować, bo chudy jak szczapa Wojciech Królik debiutował w kadrze w wieku 31 lat i trafiał szalone trójki. Bo debiutowali bardzo młodzi Adam Wójcik, Maciej Zieliński i Mariusz Bacik, z którymi można się było identyfikować. Młoda fala.
Zastanawiam się dzisiaj, czy tamte mistrzostwa nie wyznaczyły jednak złego myślenia na lata. Takiego, iż gramy fajnie, iż mamy talenty, ale iż nic nie jesteśmy w stanie osiągnąć. Wtedy mecz z Jugosławią był straszliwie jednostronny, a graliśmy z zespołem jeszcze zjednoczonym, wspólnym dla Serbów i Chorwatów, który w trakcie mistrzostw opuścił Słoweniec Jure Zdovc, bo Słowenia właśnie ogłosiła niepodległość. Do dzisiaj jest tak, iż są mecze, w których wiemy, iż nie mamy szans. I je czasami choćby bezobcesowo odpuszczamy… Nie jesteśmy w walce o wszystko…
Krwawe szczegóły i odpowiedzialność za słowo
Początek lat 90. to interesujący okres dla koszykówki, która gwałtownie się profesjonalizowała i dawała nam, obserwatorom, złudzenie, iż zdobywająca popularność NBA jest tuż-tuż. Najpierw była jednak chyba moja największa dziennikarska wpadka. Zachowałem się jak junior. W listopadzie 1992 roku Polska grała z Portugalią w eliminacjach mistrzostw Europy i lała rywali już w pierwszej połowie. Pod jej koniec po wsadzie w kontrze Tomasz Jankowski – dzisiaj mój partner w Polsacie Sport – wpakował piłkę do kosza z góry, a opadając, złapał się za dłoń i uciekł w stronę ławki. Po chwili okazało się, iż w wadliwie skonstruowanej obręczy utkwiła część małego palca Tomasza, który opadając urwał tę część pod własnym ciężarem. Horror! W przerwie meczu Jankowski czekał na transport do szpitala, a rezerwowy gracz kadry Piotr Pawlak wszedł na drabinę i zdjął resztę palca z paznokciem z obręczy. Coś okropnego!



Historia skończyła się dobrze, bo mimo braku części palca Tomasz mógł kontynuować karierę i rzucać za trzy lepiej niż kiedykolwiek. Ja miałem jednak udział w całej sytuacji, gdyż w "Gazecie Wyborczej" opisaliśmy wszystko z – krwawymi – szczegółami. Włącznie z tym, iż oderwana część palca niestety nie trafiła z Jankowskim do specjalistycznego szpitala, gdzie można było powalczyć o przyszycie brakującego ogniwa, ale na zwykły ostry dyżur, gdzie lekarze zaszyli ranę i odesłali pacjenta do domu. A moja wpadka? W opisie znalazło się (i przeszło przez redakcję tekstu) stwierdzenie, iż Jankowski trafił do "cieszącego się złą sławą wrocławskiego szpitala". Mnie dwudziestoletniemu nie przyszło wtedy do głowy, iż szpital – jaki by nie był – nie może cieszyć się "złą sławą". Była awantura i sprostowania z Wrocławia, a ja nauczyłem się odpowiedzialności za słowo i ostrożności.
Aż chciałoby się dołożyć do tej pikantnej historii jakąś puentę związaną z kadrą, jakiś żarcik o urwanym palcu pokolenia, ale nie szarżujmy. Kadra wtedy szła do góry, a odważne wprowadzanie młodzieży przez trenera Arkadiusza Konieckiego dawało nadzieję. I wtedy – jak prawie zawsze – poszliśmy krok w dół…
Po porażkach w Prievidzy nie wiedziałem, o co chodzi
Koszmarny był bowiem rok 1993, kiedy trenerem kadry był już Tadeusz Aleksandrowicz. Po rozpadzie ZSRR i Jugosławii szefowie światowej federacji zostali z kłopotem w rękach. Awans na mistrzostwa Europy wywalczyły reprezentacje krajów, których już nie było. Rozwiązanie było zaskakujące: wszystkie nowe państwa powstałe po rozpadzie ZSRR i Jugosławii oraz zespoły, które odpadły w kwalifikacjach, zagrają wielki wspólny turniej o dodatkowe miejsca na EuroBaskecie. Polska miała to szczęście, iż do tego turnieju się załapała, a co więcej – zorganizowaliśmy go we Wrocławiu w Hali Ludowej (obecnie Hala Stulecia). Dla mnie – młodego dziennikarza "Gazety" zafascynowanego koszykówką – to był raj! Ponad tydzień na przełomie maja i czerwca, piękna pogoda, legendarna hala i 15 zespołów od Chorwacji i Słowenii przez Litwę i Estonię po Mołdawię czy Macedonię. Niebywałe doświadczenie, bo grali przecież najwięksi – także dosłownie, bo Rumunia wystawiła mierzącego 231 cm wzrostu Gheorghe Muresana. Na boisku gwiazdy z NBA: Sarunas Marciulionis, Drażen Petrović, Dino Radja i wielu, wielu innych. Mieliśmy wielką szansę, bo w pierwszej rundzie minimalnie przegraliśmy z Litwą, a oni zostali pokonani przez Białoruś. Litwa odpadła, my weszliśmy do drugiej rundy, z której po wygraniu z nami awansowały Bośnia i Estonia. To był wtedy szok, bo wydawało się, iż z nimi przegrać po prostu nie możemy. Na EuroBasket 1993 więc nie pojechaliśmy.



Ale to nie było jeszcze najgorsze rozczarowanie. Niemal od razu po klęsce we Wrocławiu nieco przemeblowana kadra pojechała do słowackiej Prievidzy na eliminacje do kolejnych mistrzostw Europy. Pamiętam ten turniej doskonale, bo to był mój pierwszy wyjazd zagraniczny jako dziennikarza "Wyborczej". I to jaki! Jechałem sam pociągiem, musiałem w środku nocy przesiadać się na osobowy już gdzieś na Słowacji i samemu sobie poradzić – przecież bez żadnych telefonów komórkowych – z ogarnięciem hotelu (bez uprzedniej rezerwacji), na dodatek z limitami dewizowymi. Był to wyjazd pełen przygód (reportaż napisany przez otwierającego oczy 20-latka przez cały czas jest gdzieś do znalezienia w archiwach), podczas którego zapoznawałem się choćby z metodami przesyłania tekstów do redakcji. Ktoś z zagranicy miał takie urządzenie podłączane do laptopa (wtedy szokująca nowość!), gdzie w coś w rodzaju nauszników wkładało się słuchawkę do telefonu stacjonarnego. Ja miałem kartki i długopis, a teksty z Prievidzy pisane manualnie wysyłałem faksem, też nowinką techniczną, do której była długa kolejka.
Ale najgorsze były wyniki. Jako entuzjasta polskiej koszykówki cieszyłem się z 20-punktowej wygranej z Portugalią, 60-punktowej z Cyprem oraz prawie 40-punktowej ze Szwajcarią, ale kiedy przegraliśmy ze słabą Słowacją czterema punktami, a potem dwoma z przeciętnymi Czechami, nie wiedziałem, o co chodzi. Wtedy na trzy lata wypadliśmy w ogóle choćby z eliminacji do kolejnych mistrzostw Europy, a przecież cała Polska po nocach oglądała już wtedy NBA, rosło zainteresowanie ligą, a talentów z Adamem Wójcikiem czy Maciejem Zielińskim mieliśmy mnóstwo. A tu Słowacja nas pogoniła… Wracałem z Prievidzy z poczuciem klęski i chyba z pierwszym osobistym reprezentacyjnym rozczarowaniem.


1997 rok, czyli była nadzieja, a skończyło się rozczarowaniem
Nie mam też wielkiego sentymentu do turnieju, który do dzisiaj wspominany jest przez wielu, czyli do mistrzostw Europy z 1997 roku z Badalony i Barcelony. To był chyba szczyt zainteresowania koszykarską kadrą w Polsce, choć przecież w eliminacjach, po fatalnych porażkach na początku, ledwie się przecisnęliśmy. Wtedy na fali zainteresowania NBA – i w ostatnich czasach, kiedy jeszcze wszystko, co ważne w sporcie, było w TVP – cała Polska śledziła występy kadry Eugeniusza Kijewskiego. A było co oglądać, bo przecież pokonaliśmy Niemców i Chorwację, a w meczu o półfinał z Grecją prowadziliśmy wysoko jeszcze 10 minut przed końcem. Niestety, zezowate szczęście zabrało nam wtedy to zwycięstwo, a potem porażka z Litwą sprawiła, iż nie pojechaliśmy na mistrzostwa świata w 1998 roku.



To był interesujący zespół, ale przede wszystkim to była pierwsza kadra w latach 90., która przykuła uwagę publiczności. Pamiętam, iż mecze z Hiszpanii w redakcji "Gazety Wyborczej" oglądało się w każdym dziale, nie tylko sportowym. Piłkarze, siatkarze, piłkarze ręczni czy choćby skoczkowie przecież weszli na szczyty dopiero później. Szkoda było tej szansy… Była nadzieja, skończyło się rozczarowaniem. W tamtym systemie uczestnictwo w mistrzostwach świata – na które można było awansować, tylko grając dobrze na EuroBaskecie, dodatkowych eliminacji nie było – dałoby nam kopa w górę pod każdym względem. Pojechali niestety inni. Więc mimo iż byliśmy na siódmym miejscu w Europie, co przebiła nasza KoszKadra dopiero w 2022 roku, to przełomu nie było.
A chwilę później zupełnie nieoczekiwanie było coraz gorzej. Nasza kadra – mimo iż miała młodych, utalentowanych, atletycznych, wielkich rozmiarowo zawodników na każdej pozycji (poza rozgrywającymi) – w kolejnych kilku eliminacjach mistrzostw Europy nagle okazywała się zbiorem przewracających się o własne nogi dyletantów. Przegrywaliśmy w eliminacjach z Macedonią, Węgrami, Białorusią, raczkującą wtedy Łotwą, Estonią, a na koniec tego okresu wielkiej koszykarskiej smuty choćby ze Szwecją i Holandią. Wymieniam z głowy, bo boli do dzisiaj tak, iż choćby nie chcę szukać w archiwach, kiedy i gdzie te porażki były.
Upokarzające eliminacje w 2005 roku i zmiana Andreja Urlepa
Szefowie PZKosz na dodatek po sukcesie niespodziewanej kadencji Eugeniusza Kijewskiego jako trenera kadry (kiedy nie miał prawie w ogóle doświadczenia trenerskiego) postanowili w kolejnych 10 latach sprawdzać coraz dziwniejsze nominacje na selekcjonera. Najbardziej nietrafioną była postać (daleko dawniej) świetnego koszykarza i (długo wcześniej i to przez chwilę) trenera, Piotra Langosza, który nie miał pojęcia o nowych trendach i kompletnie nie rozumiał się z nowym pokoleniem, co jako dziennikarz widziałem z bliska. Jednak uwierzył, iż jak wystawimy najwyższy skład świata, to wygramy wszystko. Dominik Tomczyk na pozycji rzucającego, Adam Wójcik jako niski skrzydłowy i Krzysztof Dryja na pozycji silnego skrzydłowego nie dali nam jednak nic poza porażkami.



Nie zagraliśmy więc na głównym turnieju EuroBasketu ani w roku 1999, ani w 2001, zajęliśmy ostatnie miejsce w grupie eliminacyjnej do turnieju w 2003, a szczególnie upokarzające były eliminacje w 2005, kiedy przegraliśmy wszystko, w tym turniej o utrzymanie się w eliminacjach, rozgrywany jako próba generalna EuroBasketu 2005. W Nowym Sadzie w Serbii byłem z zespołem, kiedy na boisku dostawaliśmy w tyłek od słabeuszy, a organizatorzy sprawdzali na nas, jak działają hotele i transport. Przed turniejem ustąpiliśmy miejsca prawdziwym zespołom…
Przed turniejem w 2007 roku mieliśmy w ogóle nie grać w eliminacjach (znów!), ale działacze PZKosz załatwili, iż skoro będziemy organizować turniej w 2009 roku, to musi się dla nas znaleźć miejsce. I stał się mały cud, bo zespół z nowym trenerem Andrejem Urlepem awansował do finałowej szesnastki. Co prawda – podobnie jak przed 1997 rokiem – połowa eliminacji to były sukcesy, a połowa porażki (szczególnie klęska w Bułgarii), ale wystarczyło. Urlep namówił do gry w kadrze Adama Wójcika i Andrzeja Plutę, którzy wcześniej odmawiali (takie czasy!), i odniósł sukces w postaci awansu, choć dla mnie to był gorzki moment. Współpracowałem wtedy ze stroną KoszKadra.pl, którą to nazwę wymyśliłem dla PZKosz (funkcjonuje do dzisiaj!), ale chęć stworzenia ciekawych, mięsistych materiałów i uczciwość w ocenach (ostrych po porażkach!) Urlepowi nie odpowiadała. Wystawiałem wtedy koszykarzom oceny z opisami po każdym meczu, co nie spodobało się selekcjonerowi, opis meczu w Bułgarii też nie przypadł mu do gustu, więc zostałem bezpardonowo odsunięty od możliwości uczestniczenia w aktywnościach kadry i trenera.
No cóż, na mistrzostwa Europy 2007 do Alicante i Madrytu pojechaliśmy z Tomkiem Jankowskim jako komentatorzy Polsatu Sport, który pokazywał obszernie ten turniej. Nie pamiętam dzisiaj jednak, żebyśmy po 10 latach posuchy mieli jakiekolwiek nadzieje. Francja, Włochy i Słowenia ograły nas dość swobodnie i turniej dla nas się zakończył. Urlep przestał być niedługo później trenerem, a my w Madrycie skomentowaliśmy w hali legendarny finał, w którym Rosjanie ograli Hiszpanię. Może choćby było wtedy bez rozczarowań? Z tego turnieju pamiętam bowiem najbardziej, iż nauczyłem się, ile można zapłacić za nadbagaż, ale nie był to na pewno nadbagaż emocji negatywnych.



Gortat i Lampe, czyli wydawało się, iż możemy więcej
W 2009 roku nadszedł EuroBasket w Polsce, bo tak już wtedy się określało oficjalnie dotychczasowe mistrzostwa Europy. Wtedy byłem już trochę w innym miejscu. Zostawiłem "Gazetę Wyborczą" za sobą, pracowałem w klubach jako dyrektor sportowy, współpracowałem z PZKosz, a na EuroBaskecie byłem odpowiedzialny za organizację biur prasowych w siedmiu halach. Bo wtedy graliśmy cały EuroBasket u nas, w jednym państwie, w siedmiu miastach, w większości w kompletnie przestarzałych halach. Bardziej więc mnie zajmowało wtedy, kto gdzie stoi w strefie mieszanej (tej od wywiadów) i kto zajął swoje miejsce na skleconej z trudem trybunie prasowej, niż to, co działo się na boisku. A zaczęło się – jak chyba nigdy – obiecująco, bo wygraliśmy z Bułgarią i Litwą, więc wydawało się, iż możemy zrobić tym razem coś więcej.


Zezowate szczęście uderzyło jednak szybko. Porażka z Turcją była jeszcze OK, ale pechowo w drugiej rundzie trafiliśmy do grupy z Serbią, Słowenią i Hiszpanią, które – jak się później okazało – zdobyły trzy z czterech pierwszych miejsc w całym turnieju. Bez szans, przegraliśmy w Łodzi wszystko, choć wtedy wydawało mi się, iż można było zrobić więcej. Mieliśmy przecież w składzie Marcina Gortata i Macieja Lampego, u szczytu możliwości i entuzjazmu (24–25 lat!), a chyba choćby jeszcze wtedy ich ambicje i ego nie były na kursie kolizyjnym. Kłopot w tym, iż do dzisiaj nie wiem, czy krótka przerwa między meczami była odpowiednim momentem na wyjazd Gortata na nagranie talk show do Warszawy, albo czy legendy o chęci kupowania przez Lampego w środku nocy hotelu we Wrocławiu i przyczynach tego aktu są prawdziwe. Może po prostu na boisku mieliśmy wtedy za mało atutów?
Ja z tego EuroBasketu zapamiętałem jeszcze w pewnym sensie symboliczne dla polskiej koszykówki zdarzenie. Adam Wójcik był wtedy w kadrze po raz ostatni, był legendą i w wieku 39 lat w składzie znalazł się, choćby będąc kontuzjowanym. Zagrał tylko w ostatnim meczu, przez co licznik jego występów w kadrze zatrzymał się na 149. To i tak imponująca liczba! Jednak ówczesny prezes PZKosz był przygotowany na więcej i jeszcze we Wrocławiu wręczył mu puchar za 150 meczów w kadrze. Delikatnie protestując przed uroczystością, przekonałem się, iż wymowa faktów w pewnych momentach historii nie ma żadnego znaczenia.



Bardzo szybkie rozczarowanie, a Gortat zarządził bojkot mediów
Kolejne turnieje mistrzostw Europy trochę przypominały jeden drugi. W 2011 roku nie byłem na Litwie na EuroBaskecie, ale w biurze PLK – tam wtedy pracowałem – poczułem nadzieję, kiedy Polacy ograli Turcję i mieli autostradę do pierwszej dwunastki turnieju. A trzeba pamiętać, iż dostaliśmy prawo gry w mistrzostwach tylko z uwagi na poszerzenie grupy zespołów, bo eliminacje tradycyjnie położyliśmy pokazowo, przegrywając m.in. z Portugalią, Gruzją i Bułgarią. Pamiętam jeden z epizodów, kiedy znów byłem na meczu jako dziennikarz KoszKadry, a zawodnicy jeden po drugim mijali mnie w korytarzu, odmawiając chociaż dwóch zdań komentarza. "Adam, daj spokój, co ja mogę powiedzieć?" – to zdanie powtarzało się w sumie od lat 90., zbyt często. Wszyscy byliśmy sfrustrowani. Ale na turnieju na Litwie drzwi się na chwilę otworzyły, tylko po to, żebyśmy mogli je sami sobie zatrzasnąć, przegrywając z Wielką Brytanią. Nie wyszliśmy z grupy. Rozczarowanie, jak zwykle.
W 2013 roku na Słowenii znów byłem w akcji jako komentator Polsatu Sport. To miał być pamiętny EuroBasket, losowanie grup wydawało się dobre, skład mieliśmy może choćby najlepszy w historii. Znów można było liczyć na duet Maciej Lampe – Marcin Gortat. Lampe przechodził właśnie do Barcelony, a Gortat w Phoenix Suns w NBA grał już znakomicie u boku Steve’a Nasha. Byli u szczytu. Przed turniejem Gortat dość lekceważąco wypowiadał się choćby o gwieździe Hiszpanii Marcu Gasolu, przeciwko któremu miał stanąć w Celje. W stacji liczyliśmy na walkę o ósemkę, albo choćby coś więcej.
Prysnęło rozczarowaniem bardzo szybko. Najpierw Gruzja rozjechała nas różnicą prawie 20 punktów, później Czesi zniszczyli ostatnią akcją. W meczu z Hiszpanią po dwóch kwartach było 13:49 (trzynaście do czterdziestu dziewięciu!), a Marc Gasol zgasił Gortata tak, iż nikt już nic nie chciał mówić. Czy trzeba to komentować? No tak – my z Tomkiem Jankowskim musieliśmy.



Na dodatek Marcin Gortat zarządził bojkot mediów i nikt z koszykarzy nie chciał z nami rozmawiać, przez co nie mogliśmy wykonywać swojej pracy. Pamiętam to rozczarowanie jako szczególnie bolesne, bo oprócz emocji osobistych oznaczało długi okres, w którym naszych szefów w Polsacie nie dało się specjalnie zainteresować polską reprezentacją. A Gortat i Lampe – chyba choćby nasi najwybitniejsi zawodnicy w historii (wybaczcie, fanatycy Adama Wójcika!) – zakończyli wspólny okres w kadrze w wielkich turniejach z bilansem trzech zwycięstw i aż ośmiu porażek oraz wspomnieniem, iż choćby w największej szatni reprezentacyjnej za mało było miejsca na ich osobowości.
Pasjonat Mike Taylor zmienił wiele. Chociaż na początku jedno się nie zmieniło...
Marcin Gortat, którego bez żadnych wątpliwości uważam za najwybitniejszego polskiego koszykarza, to zresztą przypadek ciekawy. On kadrze zwykle jednak pomagał na dobrym poziomie. Nie grał przecież źle. Wystąpił na EuroBasketach w 2009, 2013 i 2015 roku – to trochę mało (okazji było co najmniej dwa razy tyle) – i kompletnie bez dobrych wyników kadry jako zespołu. Pamiętam historię przed turniejem w 2015 roku, kiedy był w znakomitej formie w NBA, cała kadra i ludzie w PZKosz czekali na jego przyjazd i związane z tym skupienie uwagi kibiców i mediów pozakoszykarskich na naszej reprezentacji. Zanim Gortat dołączył do zespołu, na konferencji prasowej u swojego sponsora indywidualnego ogłosił jednak, iż postanowił zakończyć karierę w kadrze po turnieju, wysysając w ten sposób ducha oczekiwań z całego przedsięwzięcia. Przy innych okazjach, będąc w środku reprezentacji, mówił o niej "moja kadra", deprecjonując rolę innych graczy, w tym kapitanów kadry, a będąc poza reprezentacją – mocno na ogół krytykował i przewidywał porażki. Na razie wciąż nie doczekaliśmy się go w roli takiej gwiazdy medialnej (a gwiazdą jest niewątpliwie), która nakręca koniunkturę na kadrę koszykarzy. Może kiedyś…



Jedyną korzyścią z fatalnego turnieju w 2013 roku było zapoznanie się z człowiekiem o nazwisku Mike Taylor. Pasjonat koszykówki z USA był tylko asystentem trenera Czech, ale miał tam już duży wpływ na to, co działo się na boisku. Dyrektor reprezentacji Polski Marcin Widomski uparł się, żeby z Taylora – niemającego zbyt dorodnego trenerskiego CV w porównaniu z poprzednikami w naszej reprezentacji – zrobić trenera kadry. I moim zdaniem był to strzał w dziesiątkę, bo z fundamentów, organizacji i sposobu pracy, filozofii, współpracy z zawodnikami, które wprowadził do kadry Taylor, korzystamy do dzisiaj, choć oczywiście Igor Milicić dołożył od 2021 roku coś więcej, swoją filozofię.
Taylor trenerem kadry był najdłużej od czasów multimedalisty Witolda Zagórskiego. Amerykanin prowadził Polskę w latach 2014–2021, a Zagórski w reprezentacji był od 1961 roku do 1975. Z Taylorem był tylko jeden problem – EuroBaskety z nim były niestety rozczarowujące. Czyli znów – coś doceniam, coś mnie cieszy, ale na końcu jest smak zakalca. W 2015 roku graliśmy dobrze, ale przegraliśmy z Izraelem, przez co po wyjściu z grupy wpadliśmy na Hiszpanię. Z kanapy przed telewizorem w domu w Lesznowoli machnąłem ręką, gwiazda Hiszpanii Pau Gasol nas rozrzucała i było po zawodach. Ech…
Dwa lata później okazja była jeszcze lepsza. Mieliśmy w grupie praktycznie wygrany najważniejszy mecz z Finami, ale oddaliśmy go w końcówce i na dodatek kontuzji doznał A.J. Slaughter. Co z tego, iż później byliśmy blisko wygranej z Francją, jak po pięciu meczach w grupie trzeba się było pakować. Po oddanym po tragicznych błędach meczu z Finlandią (oddanym, nie przegranym!) byłem tak sfrustrowany, iż usiadłem od razu na tarasie i przez kilka słonecznych godzin jednego dnia wyrzuciłem z siebie tekst na bloga o tytule: "Jesteśmy słabi i od tego zacznijmy". Do dzisiaj do znalezienia w sieci, polecam – wiele z tych rzeczy przez cały czas jest aktualnych. Pamiętam, iż po postawieniu ostatniej kropki zamknąłem wtedy komputer z przekonaniem, iż z polską kadrą i emocjami z nią związanymi skończyłem raz na zawsze. Dość. Dajcie mi spokój. Nie dam się więcej nabrać na te Wasze rozczarowania. "Cóż ja mogę powiedzieć" – zostawcie dla siebie.



I wtedy zdarzyło się coś niespodziewanego.
Bo w 2019 roku i w 2022 roku polska kadra zaczęła wygrywać.
EuroBasket 2025, czyli będę w zasadzie spokojny
Ósme miejsce na mistrzostwach świata w Chinach w 2019 roku z trenerem Taylorem i czwarte miejsce na EuroBaskecie w 2022 roku z trenerem Miliciciem przeżywałem już w erze mediów społecznościowych. Z chińskiego turnieju powstały komentarze w YouTube na kanale #StudioBasket, a trzy lata później pozostał mi niezawodny Twitter. Sukcesy te są świeże i szczegółowo opisane, więc nie ma specjalnie po co ich opisywać w szczegółach. Oczywiście, pokonanie w świetnej końcówce Chińczyków oraz wyeliminowanie Rosjan w 2019 roku smakują wybornie. Oczywiście, wygrana ze Słowenią w 2022 roku była sensacją i najlepszym meczem kadry w historii, jak słusznie ochrzcił to wydarzenie redaktor naczelny Sport.pl Łukasz Cegliński. Występ Mateusza Ponitki w tym meczu z monstrualnym triple-double jest bez wątpienia najlepszym pokazem wielkiej klasy w wykonaniu koszykarza z orzełkiem na piersi. Ale…
Ja znów byłem mimo wszystko rozczarowany, zwłaszcza w 2019 roku. Wtedy trzeba było dopaść Czechów, zająć jeszcze wyższe miejsce niż ósme, a przede wszystkim trzeba było wykorzystać potencjał meczu ze złożonym z zawodników NBA zespołem USA o siódme miejsce. Skoro tylko 100 tys. widzów (oglądalność TV) ruszyło starcie Ponitki, Adama Waczyńskiego, A.J. Slaughtera i kolegów z zespołem, w którym byli słynni z NBA Derrick White, Donovan Mitchell, Jaylen Brown czy Jayson Tatum, a na ławce legendy Gregg Popovich i Steve Kerr, to ja byłem – przepraszam – niezbyt zadowolony. To już był bowiem produkt premium. Mecz z USA, wielkie nazwiska, show, weekend. I nikogo to nie obchodzi?



Czy jestem koszykarskim Piszczykiem, który miał zezowate szczęście, ale jednak nigdy nie narzekał, czy jednak marudą, którego nic nie zadowoli? Prawda jest taka, iż nieustannie – także podczas pisania tego tekstu – w uszach dźwięczy mi hasło, które ktoś rzucił na jakimś forum, a może Twitterze. A mianowicie, iż polska KoszKadra jest po prostu zespołem przeciętnym, który od czasu do czasu – zgodnie z teorią prawdopodobieństwa – dzięki szczęśliwemu losowaniu i zbiegom okoliczności jest w stanie osiągnąć coś więcej niż miejsce przeciętne.
Czy to może być prawda? Chyba najważniejszym wyznacznikiem jest przez cały czas to, iż wciąż nie wychowaliśmy sobie nad Wisłą drugiego po Marcinie Gortacie zawodnika, który stale ma miejsce w NBA i jest w stanie swoim stylem gry, zdobywaniem punktów, dominacją nad grą, przyciągnąć uwagę tłumów. Jest w NBA wspaniały Jeremy Sochan, ale części z tych warunków nie spełnia, choć w NBA będzie prawdopodobnie grał jeszcze długo. Mają takiego zawodnika, co najmniej jednego, Finowie, Szwedzi, Bośniacy, Słoweńcy, Czesi, Łotysze, Belgowie, Izraelczycy, Gruzini, a choćby Portugalczycy. Nie trzeba tu choćby wymieniać większych koszykarskich nacji. Bez tego impulsu z najlepszej ligi świata trudno będzie o koniec rozczarowań.
Dlatego właśnie od czwartku 28 sierpnia, podczas EuroBasketu 2025, będę w zasadzie spokojny. Niech nasi grają, zespół mamy sympatyczny, pełen fajnych osobowości, a ja sobie usiądę, może choćby znów pod stołem w salonie, i będę podziwiał grę. Na spokojnie, w końcu trener Igor Milicić obiecał, iż zagramy lepiej niż w sparingach, bo w turnieju przygotujemy się na rywala, będzie skauting, a jesteśmy w tym mocni, mamy pomysły. Więc wypada tylko spojrzeć i na spokojnie cieszyć się koszykówką, jakakolwiek ona będzie.
A gdzie tam spokojnie… Będę się znów emocjonował każdą akcją i liczył, iż zajdziemy daleko. Dokładnie tak samo, jak od lat osiemdziesiątych. Bo KoszKadra z pasją to jednak coś więcej. Mimo zezowatego szczęścia.










Przed Wami najnowszy Magazyn.Sport.pl! Polscy koszykarze zagrają w Katowicach o mistrzostwo Europy. Korespondenci Sport.pl czuwają, a już teraz mamy oryginalny starter pack kibica basketu. Ekskluzywne wywiady, odważne felietony i opinie przeczytasz >> TU
Idź do oryginalnego materiału