Kolejny warszawski klub chce grać w ekstraklasie. "Dajemy sobie dwa lata"

13 godzin temu
Zdjęcie: Fot. Franciszek Mazur/Agencja Wyborcza.pl, KKS Polonia Warszawa


- To była trzecia kolejka, a my przegraliśmy trzeci mecz z rzędu - i to we własnej hali. Pamiętam, iż wparowałem do szatni i zrobiłem awanturę. A do tego - uderzając w ścianę - złamałem sobie rękę. Czułem się ze sobą fatalnie - wspomina dyrektor sportowy Polonii Tomasz Jaremkiewicz. W cyklu "Plac Gry" opowiada o pasji i obsesji na punkcie koszykówki czy planach awansu do ekstraklasy.
W koszykarskiej Orlen Basket Lidze występują dwa warszawskie kluby: Legia i Dziki. Pierwsza, z bogatą historią, zdobyła w ostatnim sezonie Puchar Polski, wcześniej sięgnęła też po ligowe srebro i chce walczyć o najwyższe cele. Dziki są w elicie dopiero drugi sezon, ale już tchnęły w nią nowe życie: zachwycają pod kątem marketingowym, pną się w hierarchii i zgłosiły się do europejskich pucharów.

REKLAMA





Ale w stolicy jest też trzeci zespół, który zapowiada walkę o ekstraklasę. Chodzi o Polonię – zasłużony klub, niegdyś mistrza Polski, a 20 lat temu jedną z najlepszych drużyn w kraju. "Czarne Koszule" grają dziś w I lidze, ale mają ambitne plany i właściciela, biznesmena Jakuba Górskiego. Drużyną dowodzi Tomasz Jaremkiewicz. W przeszłości, jako koszykarz Legii i Polonii, słynął z charakteru. Teraz zamienił boisko na gabinet dyrektora sportowego. Rozmawiamy w ramach cyklu "Plac Gry"*.
Piotr Wesołowicz: Czy kiedy szukasz zawodnika, to próbujesz znaleźć kogoś podobnego do siebie z czasów gry?
Tomasz Jaremkiewicz: Nie, nie chciałbym zatrudnić nikogo tak słabego… A mówiąc poważnie – kompletnie na to nie patrzę. Przyglądając się potencjalnemu zawodnikowi Polonii, zadaję sobie jedno pytanie – czy jest to gracz, którego stać będzie w przyszłości na grę w ekstraklasie i czy może awansować do elity razem z Polonią.
To oznacza, iż stawiasz sobie za cel awans do Orlen Basket Ligi.
– Tak. W ciągu dwóch sezonów chciałbym o to powalczyć. Mam nadzieję, iż uda mi się to z Polonią.
Stawiam tu znak zapytania, bo światek koszykarski jest dynamiczny, a my tych znaków zapytania mamy najwięcej. Ten najważniejszy dotyczy przyszłość hali przy Konwiktorskiej. To dla nas największy impuls do budowy mocnego klubu. Bez niego przyszłość Polonii jest niepewna.



Niedawno wiceprezydent stolicy Renata Kaznowska ogłosiła, iż miasto ma pozwolenie na budowę.
– To krok w dobrym kierunku, ale nic nie jest przesądzone. Projekt wciąż może przeciągać się w czasie, albo zupełnie przepaść. A nie wyobrażamy sobie, aby awansować do ekstraklasy, a potem występować np. w Legionowie. Bo przecież nie dalibyśmy rady grać w elicie w jednej hali choćby z Dzikami.
W mieście mogą jednak pomyśleć – mamy już w ekstraklasie dwa zespoły. To po co nam też trzeci?
– A może choćby dwie to za dużo? Takie pytanie też możemy zadać, idąc tym tokiem rozumowania.
Polonia zapisała się w historii koszykówki, w historii Warszawy. Dostarczyła – także reprezentacji Polski – mnóstwo koszykarzy. Ma duży potencjał kibicowski. Miasto powinno zadać sobie inne pytanie – jak istotny jest sport dla mieszkańców Warszawy w 2024 roku? Jego uprawianie, ale i budowanie dzięki niemu więzi społecznych? Może ważniejsze są inne sprawy – energia odnawialna czy budowanie przedszkoli lub szpitali? To są zawsze ważne pytania, na które nigdy nie ma jednak prostych odpowiedzi.






Czytaj także:


Kwaśniewski naprawdę to powiedział o Lewandowskim



Ja jako człowiek sportu będę podkreślał, jak ważne są emocje, rozrywka. Na meczach Polonii widzę dzieci i ich uśmiechnięte twarze, widzę emocje dorosłych ludzi. To daje mi pewność, iż to, co robimy, jest ważne.



Jak wyglądają relacje Polonii z Legią i Dzikami?
– Szanujemy się wzajemnie. Wiadomo, iż jesteśmy konkurencją – choć akurat my tą najmniejszą. Natomiast wciąż nią pozostajemy – w wyścigu o niektórych graczy, o sponsorów, o pieniądze z miasta, o halę. Ale dogadujemy się. Mogę o nich mówić tylko w samych superlatywach.
Z Dzikami dzielimy halę "Koło" i w lecie, kiedy uzgadnialiśmy zakres jej wykorzystania, prezes Michał Szolc zachował się bardzo fair, dogadaliśmy się w kilka minut. Myślę, iż podobnie byłoby z prezesem Legii Jarosławem Jankowskim. Derby Legii z Polonią w ekstraklasie to byłoby coś…
Swoją drogą – kiedyś, bodaj w 2015 r., Legia dostarczyła Polonii pewnego doświadczonego gracza…
– Dawne czasy! Pamiętam, iż prezes Jarosław Jankowski nie był zachwycony, gdy zamieniałem Legię na Polonię. Byłem wtedy jednym z liderów o ile chodzi o szatnię, ale nie mogłem doprosić się o więcej minut od trenera Piotra Bakuna. I – jak to mam w zwyczaju – postawiłem na swoim.
Legia nie wyszła na tym źle, bo w moje miejsce ściągnęła Arka Kobusa i potem awansowała do ekstraklasy. Ja z kolei odszedłem do Polonii, gdzie poznałem Andrzeja Kierlewicza i Marka Popiołka, z którymi potem stworzyłem KK Warszawa i – przede wszystkim – się zaprzyjaźniłem.



Czyli typowa sytuacja win-win. A na Legię chodzę dziś chętnie, podajemy sobie z prezesem Jankowskim ręce. Nigdy nie usłyszałem też od kibiców tej drużyny złego słowa. I to jest mój powód do dumy.
Wracając do tego celu i gry w ekstraklasie za dwa lata – czego potrzebuje Polonia, by to osiągnąć? A może lepiej zapytać wprost – ile pieniędzy?
- Mówiąc wprost – żeby z warszawską drużyną awansować do ekstraklasy, trzeba mieć co najmniej 2,5 do 3 mln zł budżetu. A żeby w niej grać – tak, jak mówił parę lat temu Michał Szolc – minimum to 5 mln zł. Ale z takim budżetem czekałaby nas walka o utrzymanie.
Czym jest dziś dla ciebie koszykówka?
– Chciałbym powiedzieć, iż pasją, ale dzisiaj wydaje mi się, iż stała się obsesją.
A może jednocześnie i pasją, i obsesją?
– Czuję, iż przez ostatnie pięć lat poświęciłem się koszykówce w sposób bezgraniczny. Zajmuje mi ona 90 proc. czasu. Pozostałe 10 próbuję wygospodarować na własne życie – prywatne i zawodowe. Ale nie da się ukryć, iż z powodu mojej pasji cierpi życie osobiste.



Co jest najtrudniejsze w pracy dyrektora sportowego?
– Wydaje mi się, iż huśtawka nastrojów, która wynika z ciągłej weryfikacji twojej pracy. jeżeli twoja drużyna wygra mecz, albo gracz, którego sprowadziłeś, dobrze się zaprezentuje, wtedy masz satysfakcję. Gorzej, jeżeli drużyna mecz przegra.
Co wtedy?
– Masz wrażenie, iż zawiodłeś – siebie, zespół, właściciela. Przeżywasz. Zadręczasz się, nie śpisz, myślisz o tym, co mogłeś zrobić lepiej. Dochodzą do ciebie głosy niezadowolenia i wątpliwości – czy twój wybór trenera lub zawodników na pewno był dobry? Wtedy sam zaczynasz się kwestionować.






Czytaj także:


Oto najważniejszy moment roku. Kwaśniewski i Szaranowicz już wybrali



Noc po którym meczu tego sezonu była dla ciebie najtrudniejsza?
– Tego sezonu? Żadna. Ale pamiętam, co działo się po meczu z Katowicami w poprzednich rozgrywkach.
To była trzecia kolejka, a my przegraliśmy trzeci mecz z rzędu – i to we własnej hali. Pamiętam, iż wparowałem do szatni i zrobiłem awanturę. A do tego – uderzając w ścianę – złamałem sobie rękę.



Długo nie wierzyłem w to, iż jest złamana. Grałem w koszykówkę 20 lat i nigdy nie doznałem poważnej kontuzji. I niby miałbym zrobić sobie krzywdę w taki sposób? Robiłem więc okłady, a ręka puchła coraz bardziej. Aż w końcu zbadał mnie nasz klubowy lekarz. I wsadził mnie w gips.
Co poczułeś?
– Szczerze? Byłem sobą zażenowany. Czułem się ze sobą fatalnie. To uczucie potęgował fakt, iż złamałem prawą rękę. Wszystko – dosłownie wszystko – musiałem robić słabszą, lewą ręką. Najprostsze zrobienie kawy, czy wysłanie maila przypominało mi więc o moim głupim zachowaniu.
To musiała być niezła lekcja.
– Śmiałem się sam z siebie. Powtarzałem sobie: złamałeś rękę, bo przegrałeś mecz. Bo drużyna przegrała mecz koszykówki. Przecież sport w 90 proc. składa się z porażek, a ty jesteś w tym biznesie od trzech dekad. Jak mogło cię to wyprowadzić z równowagi?
W tym sezonie nie wszedłeś jeszcze do szatni?
– Nie, ale sezon trwa (śmiech). Uważam, iż niektóre nasze występy były nie do zaakceptowania.



Kilka meczów przegraliście po dramatycznych końcówkach.
– Mecz z WKK Wrocław u siebie, porażka ze Śląskiem na wyjeździe, z Decką w Pelpinie… Sporo tego.
Ale to nie dyrektor sportowy biega po boisku. Na pewne rzeczy władze czy sztab nie mają wpływu.
– W teorii jedyną osobą, która może mnie rozliczać, jest właściciel Jakub Górski. Rzecz w tym, iż mnie nie rozlicza. Jesteśmy przyjaciółmi. Nasze rozmowy są jedynie konstruktywne, Kuba zadaje mi pytania. A ja staram się udzielać sensownych odpowiedzi.
Sam zresztą zadaję ich sobie mnóstwo. Zwykle noc po porażce mam wyjętą z życia. Dopiero nazajutrz staram się ostudzić emocje. Mimo iż wyglądam na dość spokojnego faceta i choćby po game winnerze nie zdradzam po sobie emocji, to w środku we mnie wrze od przemyśleń oraz euforii albo smutku.
To kiedy przychodzi satysfakcja?
– Po wygranej, to naturalne. No i po dobrym występie kogoś, na kogo postawiłem. W tym sezonie Przemek Kuźkow robi rzeczy, których nie robił rok temu. W lecie zaprosiłem go na rozmowę w cztery oczy, dzięki której – mam nadzieję – zrobi wielki krok w karierze. Inny przykład? Michał Wojtyński. To bardzo doświadczony gracz, choć w wakacje, kiedy robiliśmy rewolucję w składzie, był już jedną nogą poza klubem. Chciałem jednak, by został. I dziś nie wyobrażamy sobie bez niego Polonii. W Tychach z GKS, w meczu, w którym nie byliśmy faworytem, wszedł jako dżoker i zdobył 13 punktów. Wygraliśmy.



Coś jeszcze?
– Ostatnio też słuchałem "Strefy Chanasa" i Jacek Krzykała powiedział mniej więcej takie słowa: Polonia jest dziś w dobrym miejscu i ma dobrego dyrektora sportowego. Usłyszeć coś takiego od tak zasłużonej dla polskiej koszykówki osoby to coś. To cieszy.
Porozmawiajmy o kulisach pracy dyrektora sportowego. Ile telefonów dziennie odbierasz?
– Najmniej kilkanaście. Ale zdarza się, iż kilkadziesiąt.
Kto dzwoni?
– Zawodnicy, sztab, sponsorzy. Organizatorzy eventów, bo przecież oprócz dorosłej drużyny robimy też turnieje dla młodzieży i dorosłych. Zdarza się, iż dzwonią też dyrektorzy szkół, a ja muszę się tłumaczyć, iż nasi zawodnicy, a mamy w składzie sporo młodzieży, słabo ogarniają matematykę czy historię.
A na przykład niedawno cała drużyna pojechała na mecz, a ja musiałem odebrać z lotniska mamę Jaydena Coke'a, która przyleciała do syna na święta.



Jayden Coke to najlepszy strzelec ligi, perełka. Co trzeba było zrobić, by namówić go na polską I ligę?
– Być upartym. Ja byłem uparty, by – mimo wielu opcji na rynku – zatrudnić właśnie Jaydena. To jeden z najtańszych obcokrajowców na zapleczu Orlen Basket Ligi, a wydaje mi się – i wiele na to wskazuje – iż jest dziś także najlepszym. Z perspektywy czasu uważam, iż to był kosmiczny ruch.
Okoliczności transferu były wyjątkowe – 30 sierpnia ogłoszono, iż zawodnikiem Polonii ostatecznie nie zostanie Xavier Fuller i w tym samym komunikacie poinformowano, iż "Czarne Koszule" w zespole Jaydena Coke’a. Wtedy telefon musiałeś mieć rozgrzany do czerwoności.
– To był w ogóle bardzo gorący dzień, żar lał się z nieba (śmiech).
Ale ty spędziłeś go w biurze przy laptopie i komórce.
– Nie, bo choćby nie mam swojego biura. Byłem wtedy w Nowym Sączu, na krótkim urlopie.
Ale zacznę od Xaviera, na którego bardzo liczyliśmy. Znał go trener David Torrescusa, ja obejrzałem jego kilkanaście meczów. Ustaliliśmy kontrakt. Ale Xavier miał kłopoty z paszportem, przez które jego przyjazd się opóźniał – trzy tygodnie, potem kolejne i kolejne…



Aż w końcu musieliśmy podjąć decyzję, iż dłużej czekać nie możemy. Na szczęście Xavier nie miał żalu, zrozumiał, iż to z powodu jego nieuregulowanej sytuacji. Wtedy musieliśmy działać szybko. Mieliśmy na liście kilkudziesięciu obcokrajowców.
Najbardziej oczarował nas Jayden. Jego agent potwierdził, iż Coke jest zainteresowany, ale jeżeli go chcemy, musimy podjąć decyzję dziś. Najlepiej w tej chwili. Bo on ma już w zanadrzu kolejną ofertę.






Czytaj także:


Cała Polska słyszała... Tusk złożył "nietypową" propozycję



Wtedy – jak rozumiem – twój miniurlop się skończył.
– I tak, i nie. Skoro byłem w winnicy, to poprosiłem o lampkę solarisa, znakomitego wytrawnego wina, i zasiadłem do pracy. Na niebie pełne słońce, 35 stopni, a ja najpierw rozwiązałem umowę z Xavierem, a po chwili wykonałem draft kontraktu Jaydena.
W trzy godziny połączyłem się ze Stanami, czyli z Xavierem, z Australią, czyli z Jaydenem, i z Hiszpanią, czyli z jego agentem. To było szalone popołudnie, ale to jest akurat część pracy, którą lubię – działa się na adrenalinie, poznaje nowych ludzi.



No to nie dziwię się, iż nie masz swojego biurka. Zdecydowanie lepiej jest pracować z winnicy…
– W Warszawie mam mapę ulubionych kawiarni. Chociaż dla zdrowia przerzucam się na matchę.
Jak duży wpływ na zatrudnienie trenera Davida Torrescusy miał fakt, iż to przyjaciel Borisa Balibrei – także Hiszpana, trenera MKS-u Dąbrowa Górnicza, który w lecie był przymierzany choćby do Anwilu Włocławek?
– Żadnego. W Polsce rynek trenerski jest trudny. Polonia nie jest klubem, który może płacić szkoleniowcowi 20 tys. zł miesięcznie, a takie oferty dostawaliśmy. Z drugiej strony planowaliśmy dać szansę trenerowi z II ligi, ale baliśmy się złego początku i presji, która wtedy na nas by spadła.
Zatrudnienie zagranicznego trenera też wiązało się z ryzykiem, ale uznaliśmy, iż warto. I nie żałujemy.
Spotkałem was niedawno na meczu Dzików w rozgrywkach ENBL.
– Kumplujemy się. I myślę, iż jesteśmy do siebie podobni. Mimo iż ja mam 193 cm wzrostu, a David 160, ja jestem blady jak ściana, a on ma urodę południowca. jeżeli jednak chodzi o koszykówkę, jesteśmy zgodni jak bracia.



Obaj poświęciliśmy koszykówce życie. David latami pracował za grosze, zwiedził za pracą pół świata, a ostatnio pracował w zespole z Tromso, czyli za kołem podbiegunowym. To pokazuje jego determinację.
Jak odnalazł się w Warszawie?
– Znakomicie, bardzo mu się tu podoba. Ciągle przyjeżdżają do niego znajomi. Zresztą Hiszpanie – z tego, co mówi David – uwielbiają Warszawę i jest to jeden z ich najważniejszych celów turystycznych w Europie.
Nam z kolei podoba się, jakie znajomości ma w świecie koszykarskim David. Ostatnio w Warszawie przy okazji meczu z Legią w lidze ENBL gościli Bamberg Baskets. David miał tam znajomych, spotkaliśmy się, wymieniliśmy doświadczenia. I dostaliśmy zaproszenie do Bambergu, by podpatrzeć ich pracę.
To jak to jest z tą relacją szef – pracownik? Właściciel Polonii jest twoim szefem, a zarazem przyjacielem. Twoim zdaniem to zdrowie? Nie zdarzyło wam się przez kilka lat wspólnej pracy pokłócić?
– Nie pokłóciliśmy się ani razu. Nie miałem ani razu – przez pięć lat wspólnej pracy – poczucia, iż Kuba mi nie ufa. To dla mnie bardzo cenne, bo to człowiek, który wydał na Polonię mnóstwo własnych pieniędzy, a nigdy nie kwestionował moich decyzji.



Gramy raz w tygodniu w kosza. Całą polonijną ekipą, z trenerami, sztabem, przyjaciółmi. Wytworzyła się między nami pewna więź. Męska przyjaźń, która nie potrzebuje wielu słów, ale czegoś w rodzaju zaufania, trzymania swojej strony. Jesteśmy obaj stonowani w relacjach, ale jesteśmy też w stanie wskoczyć za sobą w ogień. To cenne.
Obaj z Jakubem Górskim mówicie jednym głosem, jeżeli chodzi o długofalowy cel – znaleźć się w ekstraklasie za dwa lata. Wrócę na koniec do tego tematu, bo dziś – mimo wszystko – brzmi to dość nierealnie.
– W tej chwili – na pewno tak. Patrząc w tabelę na koniec roku, jesteśmy bliżej walki o utrzymanie w I lidze, niż walki o play-off. Ale z drugiej strony liga jest niesamowicie wyrównana i wszystko może się zdarzyć.
Na pewno za rok poukładamy to jeszcze lepiej. Patrzymy w przyszłość, wychowujemy graczy, którzy dadzą nam awans do ekstraklasy. Moglibyśmy wybrać jako młodzieżowców 22- czy 23-latków, ale my stawiamy na 18-latków. To nasz kamień węgielny.
Zgoda – w tej chwili awans do ekstraklasy brzmi dość odważnie, ale skoro uwierzyliśmy w tę ideę, to musimy się trzymać planu. Tak samo jak przed laty uwierzył Michał Szolc i wprowadził do ekstraklasy Dziki. Do odważnych świat należy.



*W Warszawie jest 67 placów i cztery koszykarskie drużyny w ekstraklasie i pierwszej lidze. Projekt "Plac Gry" to rozmowy z ich zawodniczkami i zawodnikami oraz ludźmi związanymi z warszawską koszykówką.
Idź do oryginalnego materiału