Klamka zapadła. Jest reakcja na trzęsienie ziemi w skokach. Znamy szczegóły

4 godzin temu
Zdjęcie: Fot. Red Bull Content Pool, Screen Eurosport


Jak dowiedział się Sport.pl, Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) podjęła decyzję o powiększeniu mamucich skoczni narciarskich. Do końca roku najprawdopodobniej dowiemy się, do jakich rozmiarów. To w pewnym sensie reakcja na rekordowy skok Ryoyu Kobayashiego z kwietnia, oddany na islandzkim lodowcu. Ten wyprzedził swoją epokę i sprawił, iż władze skoków znalazły się w sytuacji bez wyjścia. A Japończyk w teorii mógł wylądować o wiele dalej niż na 291. metrze.
Początek maja tego roku, hotel w Portorozu w Słowenii. Zaczęło się wiosenne spotkanie środowiska skoków i działaczy FIS, na którym zapadają decyzje odnośnie przyszłości dyscypliny. Po powitaniu czas na dyskusję nad zmianami przed zimą, ale dyrektor Pucharu Świata Sandro Pertile otworzył je czymś innym. Zapytał zgromadzonych, czy ktoś ma coś do powiedzenia o wyczynie Ryoyu Kobayashiego sprzed dwóch tygodni.

REKLAMA







Zobacz wideo Nowy rekord świata w długości skoku! Kobayashi przeszedł do historii



Japończyk wziął udział w akcji Red Bulla, bijąc rekord długości lotu narciarskiego na specjalnie wybudowanej skoczni na islandzkim lodowcu niedaleko Akureyri. Przebił osiągnięcie Stefana Krafta sprzed siedmiu lat aż o 37,5 metra - uzyskał 291 m. I tym niebotycznym wynikiem postawił władze światowych skoków pod ścianą. Te do tej pory były leniwe w dyskusji o rozwoju lotów narciarskich, a Pertile promował filozofię "safety first" i wprost przyznawał, iż dla niego skoki wcale nie muszą być dalekie, czy ekstremalne. W dodatku FIS nie uznaje tego rekordu. Ale choćby oni muszą przyznać, iż Kobayashi oddał skok, który w normalnych warunkach - konkursie FIS na mamutach w obecnym kształcie - mógłby nie pojawić się i przez kolejne kilkadziesiąt lat.
I dlatego teraz Pertile dopytał, czy nie potrzeba dyskusji o tym, co się wydarzyło. Odpowiedziała mu głucha cisza. A po chwili Włoch pozwolił rozpocząć omówienie zaplanowanych tematów. Kurtyna.
FIS powiększy mamucie skocznie. Klamka zapadła. Dyrektor Pucharu Świata potwierdza
Na tym samym spotkaniu temat skoku Kobayashiego w pewien sposób jeszcze powrócił. Niebezpośrednio. Rozmawiano o przyszłości lotów narciarskich i czy nie należy przyspieszyć dyskusji o powiększeniu mamucich skoczni. To po części także reakcja na rekord Japończyka. Działacze na taką narrację by się obrazili, choć nie uchronią się przed tym, iż właśnie tak będzie to teraz postrzegane w środowisku. Ale oddajmy im, iż FIS rzeczywiście miał myśleć o tym już na spotkaniach w Pradze miesiąc wcześniej. Czyli jeszcze zanim Kobayashi zrobił to, co zrobił.
Byłem wtedy w Czechach i przysłuchiwałem się dyskusji komitetu ds. skoczni narciarskich. Jego przewodniczący Niemiec Hans-Martin Renn zrezygnował wtedy z omówienia ewentualnych zmian zasad budowania mamutów ze Słowenii. To dlatego, iż przedstawiciel tamtejszej federacji Mario Mlakar miał mu nie przesłać maila ze szczegółami. Przez błąd Mlakara, otrzymali go wszyscy tylko nie Renn. Ten pozwolił Mlakarowi tylko na kilkanaście minut rozmowy o pomyśle, gdy pozostałe punkty spotkania zostały omówione. Wskazał też, iż ewentualne decyzje będą mogły być zatwierdzone dopiero po przyszłorocznych wiosennych spotkaniach FIS, ale i to nie było wówczas pewne.



Propozycja Słoweńców opierała się o zmianę tzw. zasady 135. Na razie skocznie mogą mieć w pionie - od progu do punktu wypłaszczenia zeskoku - 135 m. Słoweńcy chcą, by miały 140. To według nich umożliwiłoby loty na 275 metrów. Ale oni lubią przesadzać. Jak słusznie pokazał w swoim tekście dziennikarz TVP Sport Michał Chmielewski, chodziłoby raczej o maksymalnie 265 metrów. I nazwał tę zmianę "małym kroczkiem, gdy potrzebna jest rewolucja".
Nią FIS się jednak nie przejmuje i, pomimo chaosu w Pradze, jednak się nad tym, co wskazali im Słoweńcy, pochylił. I to - jak mówił TVP Sport Pertile - podobno już dzień później w rozmowach online w ramach wewnętrznej grupy roboczej. Za to w Portorożu postanowiono dać sobie czas do jesieni na ustalenie kierunku, w jakim miałyby zmierzać ewentualne zmiany.
Teraz, po kolejnych spotkaniach komitetów FIS, które odbyły się pod koniec września w Zurychu, wiemy już, iż decyzja o zmianie przepisów, wcześniej wstrzymywana i jedynie zapowiadana, została podjęta. Dowiedzieliśmy się też, kiedy można spodziewać się konkretów. - Zgodziliśmy się, iż skoki narciarskie są gotowe na kolejny krok. W kolejnych tygodniach grupa robocza "skocznie mamucie" spotka się ze wszystkimi właścicielami obiektów do lotów. Wszystko, żeby zrozumieć, jak mogliby i chcą powiększyć własne skocznie - zapowiada w rozmowie ze Sport.pl Sandro Pertile. - Ostateczna propozycja zmian jest spodziewana około końcówki tego roku. Jej zatwierdzenie byłoby możliwe na kolejnym komitecie skoków narciarskich FIS, wiosną 2025 roku - wyjaśnia Włoch.


"W żadnym razie nie chcemy rywalizować z osiągnięciem Kobayashiego"
Dyrektor Pucharu Świata pozna pomysły władz skoczni do lotów obecnych w cyklu - obiektów w Planicy, Vikersund, Oberstdorfie i Bad Mitterndorf - prawdopodobnie w ciągu kolejnych kilkunastu dni. Sport.pl próbował dowiedzieć się o nich "przedpremierowo". Wysłaliśmy zapytanie do wszystkich czterech miejsc i odpowiednich krajowych związków. Prosiliśmy w nich o chociaż częściowe wskazanie wspominanych przez Pertile chęci i możliwości do rozwoju mamucich skoczni w przyszłości.



Z dwóch z nich nie dostaliśmy odpowiedzi. Obsługujący skocznię Kulm w Austrii, która jeszcze w styczniu tego roku gościła mistrzostwa świata w lotach, na razie wydają się być jednak przejęci innym projektem niż ewentualne powiększenie obiektu. Niedawno ogłoszono, iż w 2026 r. odbędzie się tam pierwszy konkurs lotów kombinatorów norweskich. Podobnie wygląda sytuacja w Oberstdorfie. Na tamtejszym mamucie już w 2026 roku przeprowadzone zostaną kolejne MŚ w lotach, a tej zimy czeka ich próba przed tą imprezą. Zresztą obie skocznie były remontowane i powiększane stosunkowo niedawno - Kulm w 2015, a Oberstdorf w 2016 roku.
Za to ze skoczni dzierżącej obecny rekord świata uznawany przez FIS, Vikersundbakken w Norwegii, otrzymaliśmy bardzo lakoniczny komunikat. "Czekamy na to, co ustali komitet skoków narciarskich wiosną 2025 roku. Jesteśmy jednak pozytywnie nastawieni na dłuższe loty w przyszłości" - przekazuje Sport.pl szef biura prasowego w Vikersund, Anders Kvaase.
Już kilka miesięcy temu Norwegowie potwierdzali, iż na rozbudowę obiektu do rozmiarów pozwalających latać po 260-265 metrów chcieli by się zgodzić, a ówczesny szef skoków w związku, Clas Brede Braathen twierdził, iż to kwestia najbliższych lat. Już wtedy wspominał jednak o złej sytuacji finansowej - zarówno związku, jak i obiektu w Vikersund. Teraz pozostało gorsza, bo nie pozostało pewne nawet, czy tej zimy odbędą się tam konkursy Pucharu Świata. W takich okolicznościach trudno rozmawiać o powiększaniu skoczni i odległej przyszłości.
Najwięcej informacji przekazali nam Słoweńcy. Znaliśmy już ich propozycję co do kształtu zmian, a teraz zdradzają nam, co może się niedługo wydarzyć na mamucie w Planicy. - Planica Nordic Centre stara się o możliwość zmiany wysokości zeskoku zgodnie z propozycją dla FIS z wiosny, w której była mowa o dodatkowych pięciu metrach względem obecnych zasad. Potrzebny jest też nowy krąg inwestycyjny, by pokryć część prac konserwacyjnych na skoczni. jeżeli przed mistrzostwami świata w lotach w 2028 roku, które organizujemy, zostałaby częściowo wyremontowana, mogłaby zostać również powiększona. Szanujemy procedury FIS, więc poczekamy na decyzje podkomitetów i komisji przed sfinalizowaniem inwestycji - mówi Sport.pl Jelko Gros, delegat techniczny na zawodach Pucharu Świata, ale także jeden z głównych członków komitetu organizacyjnego w Planicy.



- W żadnym razie nie chcemy rywalizować z osiągnięciem Kobayashiego. To ze względu na to, iż takich rzeczy można dokonywać tylko jako indywidualnych eksperymentów. Konkurs z 60 zawodnikami, transmisją telewizyjną, kibicami, czy ścisłymi ramami czasowymi, jest praktycznie niemożliwy do przeprowadzeniu w takim miejscu, jak to w Islandii - dodaje Gros.


Skok Kobayashiego to "rekord XXII wieku". Działacze FIS przynajmniej nie wyszli na jeszcze większych głupców
FIS, zapowiadając kolejny krok w rozwoju lotów, zmienił podejście i postrzeganie rzeczywistości świata skoków o 180 stopni. Wydawałoby się, iż dążenie do tego, żeby skok kończył się pięknym telemarkiem przed rozmiarem skoczni, które charakteryzowało je dotychczas, od stawiania za cel na kolejne lata rekordu świata, co ogłoszono, gratulując Kobayashiemu wielkiego osiągnięcia w kwietniu, dzieli wiele. A okazuje się, iż da się ten dystans gwałtownie skrócić. Choć FIS nie byłby sobą, gdyby jednocześnie nie obrzydzał skoków dalej niepotrzebnym obniżaniem belki, wycinaniem zawodników w niesprawiedliwych warunkach, czy niektórymi bezsensownymi zmianami w rywalizacji. Spokojnie, to niestety zostaje.
Zresztą należałoby zapytać: jaki rekord świata? Przecież do niedawna FIS twierdził, iż żadnych oficjalnych rekordów nie ma i wolał do nich nie zachęcać. choćby ich nie uznawał. Światowa federacja odwróciła jednak swoje myślenie o lotach tak, jak zawiał wiatr zmian po wyczynie Kobayashiego.
Jak mówi Gros, skoki w wydaniu FIS nie mają teraz w planach nikogo gonić. Pertile dodaje, ze przygotowywane zmiany muszą być przemyślane i bardzo precyzyjne: chce mieć jasno i klarownie wyjaśnione, czemu wprowadzić to, a tamtego nie. Loty w Pucharze Świata mają rozwijać się na własnych zasadach, swoim tempem. Na razie wydaje się, iż żółwim i zbyt wolnym. Wybrano półśrodek - skoki wreszcie zmierzają w dobrym kierunku, ale tylko truchtem, a nie sprintem. A przecież legendarny komentator Włodzimierz Szaranowicz nazwałby lot Kobayashiego, tak jak 9,58 sekundy na 100 metrów Usaina Bolta z mistrzostw świata w Berlinie sprzed piętnastu lat, "rekordem XXII wieku".



Tak w zestawieniu z obecnym obrazem dyscypliny widzą go niemal wszyscy. choćby FIS. W końcu Jelko Gros sam przyznał w rozmowie ze słoweńskimi mediami, iż światowe skoki "są w d***e". Bo pewnych rzeczy nie przeskoczą. Odwagi, z jaką po rekord leciał Kobayashi, próżno szukać. On nie chciał choćby skorzystać z oficjalnej technologii, pomiarów czy oprawy obecnej na PŚ, w dodatku wszystko robiąc w tajemnicy. A FIS wszystko zrobi w swoim stylu.
I dla większości osób ten ruch - powiększenie mamutów tylko o 10-15 metrów - z każdej strony będzie wyglądał na bardzo spóźnioną i kiepską reakcję na to, czego dokonał Kobayashi. Red Bull postawił FIS pod ścianą: teraz wszystko, co w tej sprawie wykona federacja będzie postrzegane przez pryzmat tego niezwykłego lotu mistrza olimpijskiego z Pekinu. Działacze są w sytuacji bez wyjścia: zwykłe loty choćby o 10-15 metrów dłuższe niż teraz nie mają szans z tymi na śniegowej skoczni na lodowcu o idealnych parametrach, stworzonej do bicia rekordów. Żeby dorównać albo przeskoczyć skoczkowi trzeba byłoby zrobić to, czego z dotychczasowym tempem rozwoju lotów docelowo FIS nie miałby w planach prawdopodobnie choćby do 2050 roku. Kobayashi pokazał im, iż da się przejść płynnie z myślenia o ponad 250 metrach do walki o marzenia o ponad 300 metrach. Tylko iż procedury i zacofanie FIS nie pozwolą im na takie samo szaleństwo.
W FIS przyjęli do wiadomości, iż ktoś jednorazowym wybrykiem pokazał im i całemu światu, iż potencjał skoków sięga lata świetlne dalej niż mogli sobie wyobrazić. Ale to by było na tyle. Przecież Kobayashi nie poleci z Red Bullem na kolejne trzy sesje na śniegowym mamucie w Akureyri. A choćby jeśli, to być może trzeba to zignorować i postrzegać jako coś obok zupełnie skoków kontrolowanych przez FIS. Problem pojawiłby się dopiero, gdyby takie projekty zaczęły je przerastać. Ale na taki bunt nikogo w środowisku na razie nie stać, to się faktycznie nie wydarzy.
Ruchów w stylu Kobayashiego będzie więcej? Poruszenie w krajowych związkach
Kobayashi na kolejne sesje na razie raczej nie poleci, a przynajmniej - w sumie tak jak ostatnim razem - na razie nic nam o tym nie wiadomo. Ale mamuta w Islandii już nie ma. Rozpływał się już latem, jak pokazywała na portalu X grupa inSJders, która wybrała się zobaczyć jego pozostałości, gdy jeszcze jakiekolwiek były.






jeżeli pojawiłby się ktoś, kto zaplanowałby podobnie zaawansowaną akcję i chciał wykorzystać to miejsce, lokalne władze raczej nie robiłyby problemu. Wszystko byłoby do dogadania. Jednak pytanie brzmi: czy o to naprawdę chodzi? Czy ktoś chce kopiować to, co wymyślili Red Bull i Kobayashi? I czy sam Red Bull chciałby robić coś wtórnego?
Słyszałem o innym pozytywnym skutku jego akcji. Niektóre krajowe związki poczuły miętę do wyjątkowych wydarzeń, którymi można promować sporty zimowe tak jak ze skokami zrobił to Kobayashi. Chcą robić coś własnego, na pewno z o wiele mniejszym rozmachem, ale na podobnej zasadzie. Zawody w nietypowym miejscu, może z jakimś wyzwaniem w tle - tego może teraz być więcej, to może stać się trendem.
Jednak choćby gdyby produkująca czekoladę firma Milka, świetnie kojarząca się fanom skoków, wybudowała fioletowego 350-metrowego mamuta na Kasprowym Wierchu Kamilowi Stochowi, to działacze FIS tylko stanęliby obok i pokiwali głową z uznaniem. A potem wrócili na własne bagienko. Ktoś powie, iż FIS też nie chce kopiować Red Bulla. I świetnie. Ale skoro Sandro Pertile w rozmowie z TVP Sport stwierdził, iż 291 metrów Kobayashiego "otworzyło im oczy", to może trzeba zapytać: czy aby na pewno wystarczająco szeroko?
Szef projektu Red Bulla zdradził granicę mamuta w Islandii. I potwierdził, o ile dalej mógł lądować Kobayashi
W końcu Kobayashi w Akureyri mógł polecieć jeszcze dalej. Dużo dalej. Granica 300 metrów wymalowana jako jedna z linii na zeskoku to jedno. Parametry skoczni stworzonej przez Red Bulla mówią jeszcze więcej. I prawdziwa granica możliwości wylądowania lotu narciarskiego jest inna. - To najprawdopodobniej 28 stopni nachylenia zeskoku - mówił Bernhard Rupitsch, który koordynował cały projekt ze strony Red Bulla, w "BalcerSki podcast".







- My mieliśmy 37 stopni (maksymalny kąt nachylenia zeskoku na skoczniach homologowanych przez FIS - przyp.) jeszcze na 150. metrze. Tam, gdzie lądował Ryoyu były około 32-34 stopnie. 28 stopni w Akureyri to 450 metrów - wskazał Austriak. Przyznam, iż kiedy nagrywaliśmy ten podcast i usłyszałem ostatnie zdanie, poczułem ciarki na plecach.
Wcześniej członek sztabu japońskiej kadry Frederic Zoz w głośnym wywiadzie dla Nordic Magazine stwierdził, iż gdyby nie warunki wpływające na stan torów najazdowych Kobayashi mógł ustać choćby 340 metrów. Rupitsch to potwierdził. A gdyby móc stworzyć Japończykowi jeszcze dłuższy najazd? jeżeli wytrzymałby jeszcze większą prędkość najazdową, potrafił płynnie odbić się i przejść do fazy lotu, to poleciałby poza granice naszej wyobraźni.
Szef całego projektu w tej samej rozmowie zdradził też, iż w tamtym momencie nikt z FIS nie zgłosił się do niego, żeby dowiedzieć się jeszcze więcej o projekcie. Rupitsch przekazywał, iż jest otwarty na podzielenie się swoją wiedzą, projektami, czy danymi, ale nie będzie się prosił o uwagę federacji. W końcu ta nie ma monopolu na skoki. A wydaje się, iż stworzeniem skoczni dla Kobayashiego trochę wymyślił je na nowo. Niby tylko zbudował śniegową skocznię - w teorii coś, co każdy w górach może zrobić zimą przed własnym domem. Wzniósł to jednak na zupełnie inny poziom i zastosował rozwiązania, o których może nie mieć pojęcia choćby FIS. O to i sprawę ewentualnych rozmów z Red Bullem i Rupitschem chcieliśmy zapytać przewodniczącego komisji ds. skoczni narciarskich FIS, Hansa-Martina Renna, ale niemiecki architekt na razie nie odpowiedział na nasze próby kontaktu. Należy podejrzewać, iż do takiego nie doszło, także biorąc pod uwagę inne tło sprawy - niedawny konflikt FIS i producenta nart, firmy Van Deer należącej do Red Bulla.



Rupitsch swojego islandzkiego mamuta opisał tak:
- rozbieg, na którym można było się rozpędzić choćby do 110 kilometrów na godzinę (Kobayashi osiągnął 107, a skoczkowie w Pucharze Świata zwykle odbijają się przy maksymalnie 105), był kompletnie inny od tego, co widujemy na skoczniach całego świata;
- próg aż tak bardzo się nie wyróżniał, był bardzo podobny do tego w Planicy;
- zeskok zdecydowanie bardziej płaski i dwa razy dłuższy niż na zwykłych obiektach.



Skakanie tam to nie do końca taka zabawa, na jaką wygląda. Jasne, iż to niesamowite doświadczenie, w pięknym miejscu i do tego pozwalające spełnić wizję o najdłuższym locie, jakiego kiedykolwiek udało się doświadczyć skoczkowi narciarskiemu. Jednocześnie latanie w Akureyri to także przeciążenia, prędkość, jakiej nie sposób odczuć na żadnej innej skoczni i ryzyko. Bo choć skocznia została starannie przygotowana, to powstała na lodowcu, gdzie panują zupełnie inne warunki niż na obiektach Pucharu Świata, które w większości są już nowoczesnymi i o wiele bardziej dostosowanymi do sportu budowlami. Jest na tyle ekstremalna dla skoczków, iż sam Rupitsch mówi, iż tam wręcz trzeba latać daleko. Lądowanie blisko i długi zjazd w dół zeskoku na "skokówkach" nie należy tam do najbezpieczniejszych i najłatwiejszych zadań.
Małysz mógł skoczyć na najbardziej ekstremalnej skoczni w historii. Morgenstern: Była dziwna i szalona
A obiekt na lodowcu niedaleko Akureyri to i tak nie najbardziej szalona skocznia w historii. O granicy marzeń lotu narciarskiego, tych 28 stopniach, o których wspominał Bernhard Rupitsch, powiedział mu Thomas Morgenstern. Stwierdził, iż lądowanie w takim miejscu wytrzymałyby jeszcze jego kolana. Dalej ryzyko poważnej kontuzji jest już zdecydowanie zbyt wysokie. Mistrz olimpijski z Turynu wiosną 2011 roku, tuż po zakończeniu sezonu Pucharu Świata, pojechał do Parku Wysokich Taurów, gdzie stała jeszcze bardziej ekstremalna skocznia niż ta z Islandii. Była gotowa na taką samą akcję, jaką Red Bull i Ryoyu Kobayashi przeprowadzili wiosną tego roku. Skoczyć na niej poza Morgensternem mogli także Gregor Schlierenzauer i Andreas Goldberger.
Wtedy jednak do pobicia rekordu świata w długości lotu narciarskiego (wynoszącego wówczas 246,5 metra i należącego do Norwega Johana Remena Evensena - przyp.) nie doszło. Od tego czasu powstało wiele plotek, dlaczego to się nie udało. Rupitsch wyjaśnił, iż wszystko przerwał Austriacki Związek Narciarski. Zawodnicy są z nim związani kontraktem, a działacze uważali, iż tamten obiekt blisko granicy Tyrolu i Karyntii był zbyt niebezpieczny. Zeskok był nachylony choćby pod kątem 40 stopni. Zjazd na nartach skokowych po krótkiej próbie mógłby tam się skończyć bardzo źle. Do tego sama konstrukcja skoczni, a przede wszystkim możliwości, które dawała, mogły nieźle przestraszyć działaczy. - Powiedzieli tylko: lepiej nie. Wyjaśniliśmy wszystko i niestety "Morgi" musiał się stamtąd zabierać - wspominał Bernhard Rupitsch w "BalcerSki podcast".



Powstała też plotka, iż sam Morgenstern nie był przekonany do szalonego skoku w Parku Wysokich Taurów. Że przestraszył się dziury, wręcz przepaści, jaka miała znajdować się pomiędzy progiem a bulą skoczni. - Nic z tych rzeczy. Oczywiście, iż gdyby mi pozwolono, to oddałbym wtedy ten skok - mówi nam dziś Thomas Morgenstern. - Skocznia znajdowała się na najwyższym szczycie Austrii, Grossglockner. Była bardzo dziwna i szalona. Byliśmy na wysokości 2600 m nad poziomem morza., a ta wybudowana w Islandii znajdowała się blisko poziomu morza. W takim miejscu masz znacznie mniej czucia w powietrzu. Nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie znalazłbym się po wybiciu. Ale się nie bałem. Wszystko było dobrze przygotowane i już prawie szedłem skakać. Niestety wszystko zostało wstrzymane. Było mi bardzo żal tej szansy, bo skok na 300 metrów to marzenie każdego skoczka. Jednocześnie cieszę się, iż Ryoyu mógł dokonać swojego wyczynu w Islandii - wskazuje legenda austriackich skoków.
Co ciekawe, w rozmowie z Red Bullem Adam Małysz zdradził, iż miał podobną propozycję, jak ta, z której chciał skorzystać Morgenstern. Polak odmówił jednak wówczas swojemu sponsorowi, bo w marcu 2011 r. kończył karierę. Aż trudno uwierzyć, co byłoby gdyby Małysz zgodził się i to właśnie w Parku Wysokich Taurów oddał swój ostatni skok. - Był częścią tego projektu. Wiem, iż Red Bull z nim rozmawiał, gdy mi już się nie udało. Ale prawdopodobnie był już zbyt daleko od skoków, żeby się na to zgodzić - twierdzi Thomas Morgenstern.
Wyczyn Kobayashiego zabrał nas poza granice świata skoków. Czas na przykry powrót do rzeczywistości
Co Morgenstern sądzi o locie Ryoyu i tegorocznym projekcie Red Bulla? - To było niesamowite. Te wszystkie obrazki i filmy z Islandii, sama skocznia, która była naturalna, zbudowana ze śniegu. Tam to wszystko wygląda tak łatwo, ale wcale takie nie było. Na miejscu na początku nie było dobrych warunków, więc trzeba było je wyczekać. Na szczęście przy takim projekcie było to możliwe. jeżeli chcielibyśmy zorganizować tam konkurs, byłoby jednak trudno. Budowanie skoczni coraz wyżej w górach sprawia, iż może tam być coraz więcej wiatru, a jego siła i kierunek stałyby się zupełnie nieprzewidywalne. To stwarza spory problem - wskazuje. Właśnie to skłoniło Bernharda Rupitscha do stworzenia skoczni w Islandii tak nisko, jak to było możliwe.
- Na szczęście Ryoyu udało się skoczyć. Tak naprawdę spełnił moje marzenie. Szkoda mi, iż nie mogłem tam być. Wiedziałem o nim wcześniej i plan był taki, iż polecę tam z nimi, żeby to obserwować. Gdy ustalono, kiedy Ryoyu będzie mógł wejść na tę skocznię, byłem zbyt zajęty, żeby tam się wybrać - zdradza Morgenstern, który zakończył karierę w 2014 roku.



Podekscytowanie środowiska skoków, świetnie ujęte przez tak wielką postać jak Thomas Morgenstern, pokazuje, dokąd zabrał nas projekt Red Bulla i Kobayashiego. Do korzeni. Pozwolił na chwilę przypomnieć sobie, o co naprawdę chodzi w skokach: adrenalinę, pokonywanie granic i same dalekie loty. To tak naprawdę kręci tych gości, którzy przypinają sobie narty i puszczają się z wysokiej wieży, żeby na kilka sekund poczuć ten wyjątkowy stan, gdy pojawia się opór powietrza i starają się ułożyć w nim tak dobrze, żeby po chwili wylądować jak najdalej.
Ten skok przypomniał to, o czym w świecie dzisiejszych skoków często zapominamy. Zabrał nas poza jego granice: bez źle kalkulowanych przeliczników za wiatr, absurdalnych not za styl i wszystkiego, co komplikuje tak prosty sport, jakim kiedyś były skoki. One przez cały czas funkcjonują i mają swoją stałą widownię - w Polsce na poziomie miliona widzów przed telewizorami. Jednak coraz mniej osób się nimi ekscytuje i coraz więcej tęskni za retro skokami, powtarzając, iż "kiedyś to było". Wbrew temu, co twierdzi Sandro Pertile, niezależnie od wyników zawodników w danym kraju. A zdobywać nową widownię dyscyplinie jest i będzie dalej bardzo trudno. Na pewno bardziej pomoże jej taki wyczyn Kobayashiego niż zawody, które stają się coraz bardziej niezrozumiałe. Potrzeba nowych bodźców, a lot Japończyka w Islandii był dla kibiców skoków jak haust świeżego powietrza. I za półtora miesiąca, gdy ruszy kolejny sezon Pucharu Świata, wielu z nich zatęskni za uczuciem z kwietnia, a na obraz dzisiejszych skoków, dla których wyczyn Japończyka był jak ciało obce w organizmie, będzie narzekać.
Idź do oryginalnego materiału