Katastrofa Legii. A może być jeszcze gorzej

1 godzina temu
Wycofać się z walki o Marka Papszuna Legia już nie może - a na pewno nie uczyni tego bez uniknięcia wizerunkowej katastrofy. Zatrudnić go także nie może, bo Raków korzysta z prawa, aby stanąć okoniem. Wygląda na to, iż warszawski zespół w najważniejszą część sezonu wejdzie bez najważniejszej postaci. A to właśnie teraz rozstrzyga się, czy sezon pozostało do uratowania.
W niemieckiej kulturze piłkarskiej funkcjonuje rozróżnienie na tzw. Trainerverein i Spielerverein, czyli Klub Trenerów i Klub Piłkarzy. Na pierwszy rzut oka podział może wydawać się bezsensowny, wszak w każdym klubie są zarówno trenerzy, jak i piłkarze. Nierównomiernie rozkładają się jednak środki ciężkości. Są miejsca, w których trenera uznaje się za najważniejszego pracownika klubu, jego twarz, mózg i serce. To on ma decydujące zdanie w każdej sprawie. To od adekwatnego obsadzenia tej pozycji zależy sukces albo porażka klubu. W Klubach Piłkarzy trener jest zaledwie trybem w szerszej strukturze, a sukces od porażki oddziela zwykle trafna rekrutacja piłkarzy. Klasycznym przykładem Spielerverein jest Bayern Monachium, gdzie trenerzy mają nad sobą nie tylko prezesa i prezydenta klubu (dwie różne osoby) oraz dwóch dyrektorów sportowych, ale jeszcze "nadprezesa", zdalnie zarządzającego gigantem ze swojej willi. W Monachium dobrze kończą więc ci trenerzy, którzy zajmują się tylko swoją działką, czyli trenowaniem piłkarzy. Ci, którzy próbują wyjść poza nią, kończą marnie.

REKLAMA







Zobacz wideo Papszun pasuje do Legii? Kosecki: Nie ma trenera, który nie chciałby poprowadzić tego klubu



jeżeli wielu obserwatorów Ekstraklasy podskórnie czuje, iż Marek Papszun jest dobrym trenerem, ale niekoniecznie dla Legii, to właśnie dlatego. Gdyby przenieść niemiecki podział na polskie warunki, Raków Częstochowa byłby klasycznym Klubem Trenerów. A adekwatnie jednego trenera, bo przez rok z Dawidem Szwargą, próbowano zorganizować strukturę inaczej, rozłożyć odpowiedzialność na różne barki, co nie skończyło się dobrze. Kiedy jednak pod Jasną Górą pracuje Papszun, nie ma wątpliwości, iż to on jest drugą po właścicielu osobą w klubie. Ścieżki decyzyjne są krótsze, jego pozycja jest nietykalna, dla wielu zawodników oraz kibiców klub i jego szkoleniowiec zlewają się w jedno, a fraza Raków Papszuna brzmi równie naturalnie, jak Raków Częstochowa. Legia to z kolei typowy Klub Piłkarzy. Starający się zatrudniać możliwie najlepszych zawodników w lidze, mający korporacyjną strukturę, w której trenerzy są skrępowani ciasnym gorsetem. Kto próbuje go poszerzyć, odchodzi sfrustrowany jak Goncalo Feio.
Trudne wdrożenie Papszuna
Nie jest oczywiście tak, iż specyfika klubów oraz przyzwyczajenia trenerów są wyryte w skale. Kluby niekiedy mogą poczuć, iż potrzebują uprościć procesy decyzyjne i oddać więcej kompetencji w ręce charyzmatycznego lidera. Trenerzy, którzy na jakimś etapie mają ambicję być wszędzie i decydować o wszystkim, czasem z ulgą wracają do samej pracy z zawodnikami na boisku treningowym. To jednak proces trudny, obustronnie bolesny, wymagający dotarcia, konkretnych ustaleń oraz czasu. A i tak zwykle w kryzysowym momencie kończy się powrotem do dawnych przyzwyczajeń, czyli słuchania podszeptów doradców, nie trenera, który miał mieć decydujący głos. Albo wojen kompetencyjnych z dyrektorem sportowym, zamiast skupienia na trenowaniu tych, których kupiono.
Wprowadzenie Papszuna w struktury Legii to proces, który mógłby przynieść powodzenie tylko pod warunkiem, iż Legia założyłaby wór pokutny, udałaby się do Częstochowy jak do Kanossy, zapukała do gabinetu trenera Rakowa, bezradnie rozłożyła ręce i przyznała: "próbowaliśmy wszystkiego, nie umiemy zbudować silnej drużyny, zrób to za nas!". Wszyscy po kolei musieliby – w kwestiach sportowych — uznawać zwierzchnictwo Papszuna. Dyrektorzy sportowi Michał Żewłakow i Fredi Bobić. Właściciel Dariusz Mioduski. Szefowie kolejnych działów w strukturze sportowej, które nowy trener mógłby obsadzić zaufanymi ludźmi. Prezes przychodziłby jedynie na trybuny raz w tygodniu zobaczyć efekty pracy. Skauting zostałby zaprzęgnięty do szukania ludzi pod profil wskazany przez
trenera. Dyrektorzy sportowi pełniliby funkcję pomocniczą wobec menedżera w angielskim stylu. Tego, iż Papszun przyjdzie do Legii, by być trybikiem w maszynie, nie ma sensu w ogóle rozpatrywać. Ktoś, kto samodzielnie, własną pracą i pomysłami, wyrąbał sobie drogę z niższych lig mazowieckich do europejskich pucharów, ma wszelkie prawo czuć, iż jego praca, metody i intuicja to adekwatna droga. Trudno więc oczekiwać, iż nagle zacznie pokornie wykonywać polecenia innych. Zwłaszcza iż to oni przychodzą do niego z ofertą.



Komunikat bez treści
Pierwszy wariant też brzmi jednak skrajnie nieprawdopodobnie, bo Legia nie byłaby Legią, a Mioduski sobą, gdyby oddał trenerowi aż taką władzę. Najbardziej realnym scenariuszem jest więc hybryda, a ściślej mówiąc, półśrodki, niedomówienia i zgniłe kompromisy. Czyli wzajemne złożenie w toku negocjacji okrągłych zapewnień o gotowości do współpracy. A później przeciąganie liny i próby sił w codziennym życiu. Co trwoni oczywiście energię ludzi i marnuje potencjał każdej organizacji. I znowu zabiera czas, którego Legia nie ma, choć zachowuje się, jakby miała.
Wypuszczenie w świat informacji o chęci zatrudnienia Papszuna, bez doprecyzowania, co konkretnie miałby w Legii robić, za co odpowiadać, jak pracować i jakie mieć kompetencje, wygląda w tych okolicznościach wyłącznie na PR-ową wrzutkę. Rzucenie w eter sygnału, iż Legia przez cały czas jest tak potężnym klubem, iż może ot tak przyjść sobie po fundamentalną postać poważnego ligowego konkurenta i jednym ruchem zakończyć całą epokę w Częstochowie. Pokazanie, iż nie ma dla niej rzeczy niemożliwych, skoro jest w stanie wyciągnąć choćby Papszuna z Rakowa, co, przyznajmy, wydawało się dotąd niewykonalne. Poza takim działaczowskim odpowiednikiem wywieszania przez kibiców transparentu „Jesteśmy waszą stolicą", więcej w tym ruchu jest jednak pytań niż odpowiedzi. I zagrożeń niż szans.
Bolesny szpagat
Przede wszystkim jednak najważniejszy w przypadku Legii jest czas. Proces wdrażania postaci takiej jak Papszun do klubu takiego jak Legia musiałby trwać, nie ma innej możliwości. choćby przeprowadzenie go między sezonami byłoby trudne i nie dałoby błyskawicznych efektów. Podejmowanie się tak gigantycznego przebiegunowania w trakcie rozgrywek rodzi już olbrzymie ryzyko krótkoterminowych niepowodzeń. Ale przeciąganie tego tematu, wywołanie go, a potem trwanie w zawieszeniu, to przepis na katastrofę. A wygląda na to, iż właśnie w taką sytuację wmanewrowała się Legia. Wycofać się z walki o trenera Rakowa nie może, bo po tym, co już wyszło na jaw, byłaby to wizerunkowa katastrofa. Przeprowadzić tego ruchu teraz też nie może, bo Raków nie chce współpracować (dlaczego miałby?). A w tym szpagacie Legia przegrywa sezon, który jak najbardziej byłby jeszcze do uratowania.
Oczywiście, iż w Warszawie od początku rozgrywek wysyłano komunikat, iż liczy się jedynie mistrzostwo Polski. Jednocześnie jednak fakty temu przeczyły. Uczestnicząc w lecie w eliminacjach europejskich pucharów, Legia skupiała się na pokonywaniu kolejnych rund, początek sezonu Ekstraklasy traktując po macoszemu, mimo iż to właśnie na tym etapie w poprzednich latach pozbawiała się szansy na sukcesy w lidze. Dopiero gdy awans do fazy zasadniczej Ligi Konferencji został przypieczętowany, trener Edward Iordanescu wyborami personalnymi dał do zrozumienia, iż mecz ligowy z Górnikiem Zabrze przedkłada nad pucharowy z Samsunsporem. W poprzednich latach było podobnie. W drugim sezonie Kosty Runjaicia, po wicemistrzostwie i Pucharze Polski w pierwszym, celem również było mistrzostwo. Podobnie jak rok temu z Feio. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Choć Portugalczyk zajął rozczarowujące piąte miejsce, po zdobyciu Pucharu Polski i awansie do ćwierćfinału Ligi Konferencji, mówiono o "uratowaniu sezonu". A dyrektor sportowy chciał kontynuować z nim współpracę. Czyli te hasła w stylu "mistrzostwo albo śmierć" to tylko figury retoryczne.



Zobacz też: Włosi pieją z zachwytu po tym, co zrobił Polak w Lidze Mistrzów! "Czyni cuda"
Sezon do uratowania
Teraz też więc takie "uratowanie sezonu" spokojnie byłoby możliwe. Mówi się oczywiście, iż wszystko już jest przegrane, bo Legia jest w dolnej części tabeli i do lidera z Zabrza traci dwanaście punktów. Ale ma jeszcze zaległy domowy mecz z Piastem Gliwice, co teoretycznie mogłoby pozwolić zniwelować stratę do dziewięciu punktów. Przy ponad połowie sezonu wciąż nierozegrane. Poza tym mowa o stracie do lidera z Zabrza, który również ma wewnętrzne problemy. Nie wiadomo, czy przetrwa bez strat zimowe okno transferowe. Nie wiadomo, jak tamtejsi piłkarze zareagują wiosną na ewentualną walkę o mistrzostwo. W podobnej sytuacji jest trzecia Wisła Płock, beniaminek, do którego Legia traci dziewięć punktów. Pozostali konkurenci – czwarty Lech Poznań, zajmujący ostatnie miejsce pucharowe i mający sześć punktów więcej niż warszawianie, czy szósty Raków, z pięcioma punktami więcej na koncie, ale z perspektywą odejścia trenera – są jak najbardziej w zasięgu.
Jedynym naprawdę poważnym problemem Legii, jeżeli chodzi o ligową tabelę, jest Jagiellonia Białystok, stabilnie trzymająca się czołówki, umiejąca grać na trzech frontach, niezwykle odporna na wszelkie turbulencje, która ma nad Legią dziewięć punktów i mecz rozegrany mniej. Ewentualna 12-punktowa strata do Jagiellonii faktycznie mogłaby już być dla Legii nie do odrobienia. choćby jeżeli więc uznać, iż mistrzostwo jest już przegrane – choć na dobrą sprawę poza Jagiellonią nie widać nikogo, kogo na tym etapie można by uznać za wiarygodnego kandydata – wszystko poniżej pierwszego miejsca pozostało jak najbardziej do zrobienia. choćby dla aktualnie dwunastej drużyny ligi. Warunek jest jeden: musiałaby zacząć grać na miarę potencjału od zaraz.
Strażak, który nie gasi
Sytuacja jest dynamiczna. choćby jeżeli Legia jeszcze nie przegrała sezonu, właśnie to robi. I to od kilku tygodni coraz bardziej. Gdy zwalniano Iordanescu, strata do lidera wynosiła dziesięć (przy ewentualnej wygranej z Piastem siedem), a do pucharów pięć punktów. Gdyby na wiszące w powietrzu już kilka tygodni wcześniej odejście Rumuna Legia była przygotowana i na początku listopada zaprezentowała docelowe rozwiązanie na stanowisku trenera, być może skorzystałaby z korzystnego terminarza, który postawił na jej drodze dołujący Widzew Łódź, a potem dwa z rzędu mecze domowe z ostatnimi drużynami ligi. Przedzielone dwutygodniową przerwą na mecze reprezentacji. Być może Legia wygrałaby też w Celje, lepiej układając sobie sytuację w Lidze Konferencji. Przy lepszym rozegraniu ostatniego miesiąca Legia już byłaby na miejscu pucharowym w Ekstraklasie i miałaby do lidera pięć punktów. Ale Legia w tym czasie powolutku szukała trenera.



To oczywiście na tyle ważna decyzja, iż można podejmować ją starannie. I być może na tyle dyrektorzy sportowi Legii byli przekonani do Iordanescu, iż nie mieli planu B. Ale w warunkach obecnej Legii najbardziej destrukcyjny jest brak jakiejkolwiek decyzji. Historia zna oczywiście przypadki, w których trenerzy tymczasowi pracują dłużej niż tylko dwa-trzy dni. Borussia Moenchengladbach pozwoliła niedawno Eugenowi Polanskiemu na ośmiomeczowy okres próbny, zanim powierzyła mu drużynę docelowo. Różnica polega jednak na tym, iż zespół notował progres. Przerwał serię porażek, wygrał w pucharze, w końcu zaczął też zwyciężać w lidze. Działania trenera tymczasowego wyraźnie gasiły pożar, pozwalając działaczom na spokojne zastanawianie się, co dalej. Najbardziej spektakularnie w historii futbolu wydarzyło się coś podobnego w Bayernie Monachium, gdzie Hansi Flick początkowo dostał drużynę tylko do przerwy na kadrę, potem do zimy, wreszcie do końca sezonu. Ale iż wszystko po drodze spektakularnie wygrywał, zrobiono go w końcu pierwszym trenerem, a on wygrał wszystkie sześć trofeów, jakie były w tamtym sezonie do zdobycia i dziś prowadzi Barcelonę. Gdyby u Inakiego Astiza choć częściowo było widać progres, w czekaniu do zimy na Papszuna nie byłoby nic złego. Bo koszty oczekiwania nie byłyby tak destrukcyjne.


Kurs na najgorszy sezon w historii
Legia ma w tym roku do rozegrania jeszcze trzy mecze ligowe – wyjazdy do Lublina i Gliwic oraz domowy z Piastem. Sęk w tym, iż Motor, jej najbliższy ekstraklasowy rywal, przeżywający trudną rundę, dołek ma za sobą i zaczyna wyglądać wyraźnie lepiej. A Piast, który spisywał się jak murowany kandydat do spadku, sensownie zmienił trenera i właśnie wygrał dwa wyjazdy z rzędu, w tym potencjalnie bardzo trudny z Rakowem Papszuna. Legię, która w meczach z Widzewem, Niecieczą i Lechią uciułała nędzne dwa punkty, czekają więc bardzo trudne wyzwania. jeżeli sobie z nimi nie poradzi i będzie zimować, mając w dorobku około dwudziestu punktów po półmetku rozgrywek (obecnie ma 18 po 15 meczach), wiosną nie czeka jej ponad walkę o utrzymanie. Jej obecna średnia – 1,2 na mecz – ekstrapolowana na 34 kolejki, dałaby 41 punktów, co w poprzednim sezonie pozwoliłoby na zajęcie trzynastego miejsca. Tak nisko Legia nie skończyła ligi jeszcze nigdy. W 1936 roku, gdy jedyny raz spadła z elity, zajęła dziesiąte miejsce.
Sytuacja jest więc poważna. Dziś Legia jeszcze nie walczy o utrzymanie, jeszcze może patrzeć w górę. Ale to może być ostatni taki moment. jeżeli prześpi także grudzień, trzeba będzie spoglądać wyłącznie za siebie, jak trzy lata temu. Wtedy jednak spadkowe zagrożenie w końcu zostało dostrzeżone, więc sprowadzono w trybie awaryjnym Aleksandara Vukovicia, którego jedynym zadaniem było uniknięcie spadku, a nowy projekt z Runjaiciem wdrożono dopiero w lecie. Teraz wygląda na to, iż stanie się to w zimie, a Papszun, jeżeli faktycznie trafi do Warszawy, rozpocznie pracę od walki o utrzymanie.
Wrocławska przestroga
Nie jest przy tym wykluczone, iż będzie jeszcze musiał myśleć o europejskich pucharach. Legia oczywiście może odpaść z Ligi Konferencji już w grudniu, co byłoby kompromitacją. Nie da się jednak wykluczyć, iż choćby z Astizem jakoś zdoła dotrwać w pucharach do zimy. Rok temu potrzebne do tego było siedem punktów. Legia ma trzy, a w perspektywie jeszcze choćby domowy mecz z gibraltarskim Lincoln Red Imps, czy wyjazdowe starcie z Noah Erywań. Kilka punktów może więc jeszcze, choćby będąc w fatalnej formie, zdobyć. Z perspektywy klubowego budżetu, przy coraz bardziej realnej perspektywie braku europejskich pucharów w przyszłym roku, obecny sezon przydałoby się wycisnąć pod względem premii z UEFA do maksimum. Może się więc okazać, iż Papszun, albo inny nowy trener, będzie musiał się zajmować równolegle kilkoma innymi rzeczami niż tylko walka o utrzymanie, która notabene jest innym rodzajem obciążenia psychicznego niż walka o najwyższe cele, wielu zawodnikom Legii kompletnie nieznanym i takim, którego trudno się nauczyć w biegu.



Przestrogą niech będzie zeszłoroczny przypadek Śląska Wrocław, który przystępował do sezonu jako wicemistrz Polski, ale fatalnie wszedł w rozgrywki. Kiedy w końcu zwolnił Jacka Magierę, zwlekał z zatrudnieniem nowego trenera, dogrywając jesień z tymczasowym. W zimie faktycznie znalazł w Antem Simundży naprawdę dobrego fachowca, przymierzanego zresztą niedawno do Legii, który wyraźnie poprawił grę i wyniki. Sensacyjnego spadku jednak nie uniknął, bo Śląskowi zabrakło m.in. punktów z końcówki roku, gdy z trenerem tymczasowym przegrał trzy razy z bezpośrednimi rywalami w walce o utrzymanie. Z zatrudnionego w zimie trenera byli we Wrocławiu na tyle zadowoleni, iż kontynuowali z nim współpracę. Zatrudnili go jednak na tyle późno, iż Śląska trzeba dziś szukać w tabeli między Chrobrym Głogów a Stalą Rzeszów. Czyli w I lidze, której widmo we Wrocławiu dostrzegli zbyt późno.
Idź do oryginalnego materiału