Felieton kibica: Droga do gwiazd

kkslech.com 2 miesięcy temu

Wszystkim internautom KKSLECH.com przypominamy o możliwości wyrażania swojego zdania nie tylko w „Śmietniku kibica” czy w komentarzach do pojawiających się wiadomości. Jednocząc tutaj kibiców Lecha Poznań od ponad 20 lat dajemy możliwości wygłaszania swoich opinii także na stronie głównej serwisu. Cykl „Twoim zdaniem” jest stworzony do tego, aby każda osoba chcąca dotrzeć ze swoją opinią do innych kibiców Kolejorza bez trudu mogła to zrobić.

W każdym tygodniu czekamy na Wasze najlepsze oraz najciekawsze teksty, które mogą pojawić się na łamach KKSLECH.com. Każdy z kibiców, który umie pisać, chce to robić i ma coś interesującego do przekazania innym kibicom Lecha Poznań w sposób obszerny i interesujący (także kontrowersyjnego) ma drogę otwartą do tego, by jego tekst na tematy sportowe przeczytało choćby kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Czasem nie trzeba dodawać wpisu na przysłowie pół strony w „Śmietniku Kibica” bądź w newsach. Czasem wystarczy jeszcze trochę rozwinąć swoją myśl, odpowiednio ją zredagować i przesłać do nas w formie dowolnego tekstu. Dziś publikujemy jeden z nadesłanych artykułów przez kibica.

DROGA DO GWIAZD
Autor: Maciej Ciołek

Dwumecz z mistrzem Serbii przeszedł do historii, choć nie tak jak byśmy sobie tego życzyli. Chcieliśmy sięgnąć gwiazd, wierzyliśmy, iż są w naszym zasięgu, ale zostaliśmy dość brutalnie sprowadzeni na ziemię. Mieliśmy swoje momenty, szczególnie w meczu przy Bułgarskiej, ale to za mało by zapukać do bram piłkarskiego raju. Owszem, można narzekać na niefart w losowaniu, na liczne kontuzje w zespole, czy nie do końca zrozumiałe decyzje arbitrów, które nieco pomogły rywalom. Pytanie tylko, po co? Przecież te wszystkie okoliczności, w większości niezależne od trenerów i samych piłkarzy, to chleb powszedni w każdych rozgrywkach. Pechowe losowania, absencje kluczowych graczy czy mylący się sędziowie, byli, są i będą. Różnica jest jednak taka, iż dobre zespoły nie muszą liczyć na szczęście by awansować do fazy zasadniczej Ligi Mistrzów. My niestety tak. Skutek jest taki, iż dla klubów pokroju Crveny czy Genku, mecze przeciwko wielkim firmom z czołowych lig w Europie to coroczne wydarzenie, a dla nas w najlepszym razie tylko epizody. Żyjemy pięknymi chwilami, których w przeszłości mieliśmy okazję doświadczać. Wspominamy legendarne mecze pucharowe, które budowały naszą tożsamość i dawały nam iluzoryczne poczucie bycia klubem europejskiego formatu. Niestety, zawsze okazywało się, iż to były tylko momenty, tak jak momenty mieliśmy w konfrontacji z klubem z Belgradu. Co zatem robimy źle i co powinniśmy zmienić by pucharowa rzeczywistość europejskich średniaków pokroju Crveny, Genk czy Club Brugge stała się naszą rzeczywistością? Zapraszam do lektury.

Ponad dwa miesiące temu rozpoczęliśmy zmagania o przepustkę do czegoś lepszego niż Liga Konferencji Europy. Dwumecz z Islandczykami został rozstrzygnięty już w pierwszym spotkaniu, więc granie na jesień w rozgrywkach europejskich mieliśmy zapewnione jeszcze w lipcu. To duży komfort, bo można było spróbować bez nadmiernej presji zagrać o coś więcej. Przeciwnik był na papierze mocniejszy, ale jeszcze przed spotkaniem przy Bułgarskiej, wielu z nas uważało, iż przy dobrych wiatrach bogowie futbolu mogą dać nam awans. Wszyscy wiedzieliśmy, iż kluczem będzie spotkanie w Poznaniu i iż bez zwycięstwa na własnym stadionie ciężko będzie o wejście do czwartej rundy. Jak to finalnie wyszło nie trzeba nikomu przypominać. O meczu pisać nie będę, bo nie taki jest cel tego tekstu, ale chciałem się odnieść do jednej rzeczy, która mnie osobiście lekko zszokowała. Mam tu na myśli dysproporcję w jakości piłkarskiego rzemiosła między Lechem a Crveną, zarówno w aspekcie zespołowym jak i indywidualnym. W niczym nie byliśmy tego dnia lepsi i tylko przez krótki fragment spotkania, po strzeleniu wyrównującej bramki, pograliśmy jak równy z równym. Problem w tym, iż sił na takie granie starczyło nam na 20 minut, a potem mecz wrócił do „ustawień fabrycznych”. To co było dla mnie uderzające to fakt, iż musieliśmy się maksymalnie spiąć by zaliczyć choćby epizod wyrównanej gry, natomiast Serbowie ani razu nie byli zmuszeni wznosić się na wyżyny umiejętności. Spotkanie oglądałem dwukrotnie, raz z poziomu trybun, drugi raz z odtworzenia w telewizji i w obu przypadkach miałem wrażenie, iż zespół z Belgradu zagrał to spotkanie na 70 – 80%. Tyle im wystarczyło, by adekwatnie zapewnić sobie awans już po pierwszym spotkaniu. Podobnie z resztą wyglądała konfrontacja z belgijskim Genk, które nas zdeklasowało w jeszcze bardziej upokarzający sposób. Z tych dwóch potyczek można wyciągnąć wiele wniosków, ale ja chciałem się skupić na jednym generalnym: europejskie „średniaki” znowu nam uciekają. Był kiedyś taki czas, iż Lecha uważano za klub ze średniej półki, albo przynajmniej taka była percepcja polskich mediów i kibiców. To ten piękny okres, który dał nam niezapomniane mecze w fazie grupowej Ligi Europyw sezonie 2010/11. Wygrana przeciwko Man City i dwa remisy w konfrontacjach z Juventusem zrobiły swoje. Do tego wyjście z grupy, kosztem zespołu z Turynu i wyrównany dwumecz z Bragą. Czas jednak pokazał, iż był to tylko epizod, który długo miał się nie powtórzyć. Ponownie popadliśmy w przeciętność i nikt nie miał złudzeń, iż jesteśmy europejskim średniakiem.

Na jakiekolwiek zmiany czekaliśmy długo, ale jakieś pięć sezonów temu sprawy zaczęły ponownie przybierać pozytywny obrót. Do klubu przyszło kilku wartościowych piłkarzy (Karlstrom, Milić, Salomon, Pereira, Murawski, Velde, Rebocho, Sousa, Dagerstal czy Ali), z których część grała w lepszych klubach, a część stanowiła interesujące „prospekty” na przyszłość. Klub zaczął wydawać więcej na transfery i precyzyjniej przeszukiwał rynek piłkarski. Do Lecha wrócił legendarny Maciej Skorża, dając nam kolejne mistrzostwo, a w następnym sezonie ku zdziwieniu nas samych dotarliśmy do ćwierćfinału Ligi Konferencji Europy. Lech zaczął też sprzedawać wyróżniających się piłkarzy (Moder, Kamiński, Skóraś) za pieniądze, które mogły nas pozycjonować jako klub, który ponownie aspiruje do bycia europejskim „średniakiem”. Kwoty rzędu 10 mln euro za piłkarza robiły wrażenie nie tylko w Polsce. Po wpadce z Mariuszem Rumakiem, klub zlecił poszukiwania nowego trenera specjalnej agencji i po raz kolejny powiało „Europą”, bo czegoś takiego jeszcze u nas nie grali. Znaleziony tą drogą szkoleniowiec wygrał nam dziewiąte mistrzostwo, a zespół wzmocniło kolejne robiące wrażenie nazwisko (Wålemark). Wydawałoby się, iż wszystko zmierza w dobrą stronę i ponownie możemy zacząć myśleć o czymś więcej niż Liga Konferencji Europy. Finalnie okazało się, iż to wszystko za mało i iż europejskich „średniaków” gonimy za wolno. Dysproporcja sportowa i finansowa między Lechem, a naszymi rywalami z Serbii i Belgii była aż nadto widoczna. Paradoksalnie, patrząc na samego Kolejorza, bez oglądania się na krajowych i zagranicznych oponentów, można odnieść wrażenie, iż od kilku sezonów idziemy mocno do przodu. Pojawili się wartościowi piłkarze, często pozyskiwani z mocniejszych lig i to za nie małe pieniądze. Problem w tym, iż kluby w Polsce i Europie nie śpią i też się rozwijają, a dodatkowo część z nich robi to szybciej i lepiej niż Kolejorz. Kwoty jakie wydaliśmy na Aliego czy Wålemarkanie robią dziś na nikim wrażenia, choćby na krajowym podwórku. Podobnej skali odstępne płacą w tej chwili Pogoń (Greenwood), Widzew (Fornalczyk), czy Legia (Slisz, Nawrocki, Kastrati), nie wspominając o Crvenie czy Genku, którzy kupują graczy wartych 5 mln euro, a sprzedają swoich za ponad 20 mln euro (Genk). jeżeli chcemy uciekać krajowym konkurentom i gonić europejskich „średniaków” to musimy rozwijać się szybciej, a droga ku temu wiedzie tylko przez europejskie puchary. To moja teza i warunek sine qua non (konieczny) do tego by Lech stał się klubem jakim miał się stać wedle obietnic prezesa Rutkowskiego.

Patrząc na Lecha i porównując go do zespołów typu Crvena, Genk, Club Brugge czy FC Basel, a więc typowych europejskich „średniaków”, nie trudno zauważyć, iż tym co w największy sposób nas od nich różni jest budżet. Kluby te mają zdecydowanie więcej pieniędzy, co oznacza, iż mogą kupować lepszych i droższych piłkarzy, zatrudniać lepszy i droższy sztab trenerski, lepszych pracowników działu sportowego, dyrektorów itd. To oczywiście nie jedyna różnica, ale w swej istocie fundamentalna. Czy nam się to podoba czy nie, współczesna piłka jest zdominowana przez pieniądze i ci, którzy mają ich więcej w dłuższej perspektywie wygrywają. My możemy wygrywać pojedyncze mecze przeciwko Fiorentinie czy Villareal, tak jak z nami pojedyncze mecze potrafi wygrać Resovia, ale na dłuższą metę nie mamy z nimi szans. Z naszym budżetem nie mielibyśmy czego szukać w Serie A czy La Liga tak jak Resovia nie miałaby czego szukać w ekstraklasie. Wniosek z tego dość prosty i oczywisty: musimy mieć więcej pieniędzy, jeżeli chcemy być europejskim „średniakiem”. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Funduszy, których tak bardzo potrzebujemy nie znajdziemy na rynku krajowym, bo on jest po prostu mocno ograniczony. Przychody ze sprzedaży praw telewizyjnych do krajowych rozgrywek są jakie są i Kolejorz nie ma nie wpływu na ich wielkość. Podobnie jak inne kluby ekstraklasy jest beneficjentem kontraktu zawartego między PZPN na nadawcą telewizyjnym, co oznacza, iż choćby wygrywając co roku dublet zarobi tylko określoną kwotę i ani grosza więcej. Na rynku krajowym jest też ograniczona liczba meczy w lidze i w pucharze, więc tu też trafiamy na sufit. Nie zagramy więcej spotkań o stawkę niż przewidują regulaminy krajowych rozgrywek, więc i wpływy z dni meczowych są ograniczone właśnie poprzez liczbę gier. Poza tym trudno jest wyprzedawać cały stadion i maksymalizować wpływy z dnia meczowego, jeżeli twoim przeciwnikiem jest Piast Gliwice czy Wisła Płock. Z całym szacunkiem do tych klubów, ale ludzie nie będą szturmować bram stadionu by zobaczyć takie pojedynki.

Rozgrywki krajowe to też mniejsze szanse na podpisanie intratnych kontraktów marketingowych (sponsorzy, reklamodawcy), bo coraz więcej firm oczekuje międzynarodowej ekspozycji. Żyjemy w globalnym świecie, do którego Polska na szczęście dołączyła, więc i oczekiwania partnerów również się zmieniły. Intratna kiedyś promocja na topowych meczach ekstraklasy to dziś trochę za mało by wyrwać sensowne pieniądze z rynku. Rodzimi czempioni reklamują się na meczach Premier League (InPost), czy sponsorują Bayern Monachium (Drutex), a międzynarodowe koncerny od lat wspierające rozgrywki piłkarskie (m.in. Heineken, Pepsi czy Emirates) nie są zainteresowane naszą ligą, preferując europejskie puchary, które śledzi znacznie większą ilość potencjalnych klientów. Badania oglądalności dość jednoznacznie pokazują, iż mecze „w Europie” są oglądane w telewizji przez zdecydowanie liczniejszą publikę niż spotkania w krajowych rozgrywkach. Co więcej, pojedynki te są transmitowane nie tylko w Polsce, ale także w kraju przeciwników, zwiększając tym samym ekspozycję marki na kolejny kraj. Za to wszystko są dodatkowe pieniądze, których nigdy nie wyrwiemy z rynku krajowego. Do tego dochodzą wpływy z premii UEFA, które są wysokie i których nigdy nie uświadczymy grając tylko w Polsce, odpadając we wstępnych fazach pucharowych eliminacji. Szacuje się, iż za awans do ćwierćfinału Ligi Konferencji Europy za kadencji „Andrzeja” Broma zainkasowaliśmy około 8 – 8,5 mln euro (premie + pula telewizyjna). To niebagatelna kwota, która otwiera przed klubem wiele nowych możliwości. Z resztą podobnych wpływów można się spodziewać w tym sezonie, zakładając ostrożnościowo, iż w fazie ligowej wygramy co najmniej dwa-trzy spotkania i nie awansujemy dalej. Ćwierćfinał dałby wpływy na poziomie około 11 – 11,5 mln euro. Niezależnie od premii UEFA, gra w europejskich pucharach to także okno wystawowe dla naszych piłkarzy, za których będzie można uzyskać o wiele większe kwoty z ich sprzedaży, niż w przypadku, gdyby kopali tylko na krajowym podwórku. To będą kolejne miliony euro ekstra, które mogą nam w przyszłości pozwolić wejść półkę wyżej. I tu jest małe ale … Nie bez powodu napisałem „mogą”, bo jest jeden warunek, który za wszelką cenę musi zostać spełniony. Wszystkie dodatkowe wpływy z tytułu gry „w Europie”, zrobią różnice tylko wtedy, jeżeli Lech co sezon będzie grał co najmniej w fazie ligowej któregokolwiek z pucharów. Oznacza to, iż w perspektywie najbliższych kilku lat, walka o jesień w rozgrywkach europejskich będzie ważniejsza od mistrzostwa. Inaczej nigdy nie wyrwiemy się z miejsca, w którym jesteśmy. Owszem, wygrane na krajowym podwórku trofea cieszą jak mało co, ale finansowo nic nam nie dają. jeżeli chcemy coś długoterminowo zmienić to trzeba co roku grać w fazie ligowej „w Europie”. Tylko tak mamy szansę wyrwać się z naszego rodzimego grajdoła i stać się archetypicznym europejskim „średniakiem”. Zespołem, który stanie się liderem na krajowym podwórku i jednocześnie co roku będzie realnie walczył o fazę zasadniczą upragnionej Ligi Mistrzów. Warunek do tego jest jeden: pieniądze – a te możemy zdobyć tylko grając co roku w pucharach. Zaliczaliśmy w nich pojedyncze epizody, ale one na dłuższą metę nic oprócz emocji i pięknych wspomnień nam nigdy nie dały. Nie dały właśnie dlatego, iż były epizodami, jednosezonowymi anomaliami, które z reguły pozwalały klubowi łatać dziury w budżecie. Zmiana finansowego statusu Lecha, ale także każdego innego czołowego klubu z Polski, możliwa będzie tylko wtedy, kiedy piękne przygody w pucharach zamienimy na regularne granie w nich przynajmniej do grudnia.

Załóżmy teraz, iż scenariusz idealny się materializuje. Lech począwszy od bieżącego sezonu przez pięć kolejnych kampanii zajmuje w lidze miejsce premiowane grą w europejskich pucharach, a tam za każdym razem wchodzi do fazy ligowej. Załóżmy także umiarkowanie optymistyczny wariant, w którym Kolejorz czterokrotnie zagra w Lidze Konferencji, dwukrotnie przechodząc do ćwierćfinałów oraz w jednym sezonie uda mu się zagrać w Lidze Europy, oczywiście bez awansu do fazy pucharowej. Przyjęty scenariusz jest ambitny, przyznaję, ale nie jest nierealny. Polskie zespoły pokazały, iż jedna czwarta finału Ligi Konferencji Europy to nie jest szklany sufit, którego nie potrafimy przebić. Podobnie jest z fazą ligową LE, która jest absolutnie osiągalna przy lepszym współczynniku klubowym, który będzie rósł z każdym sezonem. Te założenia, a musiałem jakieś przyjąć, nie będą miały aż tak dużego znaczenia w kontekście tego co chcę pokazać. Są jedynie punktem odniesienia dla tezy, którą postawiłem we wcześniejszym akapitach, iż droga do przyszłego sukcesu w lidze i w pucharach wiedzie przez „Europę”.

No dobrze, to przyjrzyjmy się teraz, co oznaczałaby dla Lecha gra przez pięć sezonów z rzędu w rozgrywkach ligowych europejskich pucharów, w takim wariancie jak przedstawiłem wyżej. W wymiarze finansowym, o czym pisałem wcześniej, łączne wpływy z premii UEFA, reklam i praw telewizyjnych wyniosłyby około 37,3 mln euro, co po obecnym kursie przekłada się na dodatkowe 171 mln zł do budżetu klubowego w ciągu 5 lat. Kwota ta bazuje na obecnych stawkach zarówno premii UEFA i średnich przychodów reklamowych z dnia meczowego, więc realnie może być ona jeszcze wyższa. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę ilość wygranych meczy w fazie ligowej, bo ona w dużym stopniu warunkuje całkowite wpływy, ale to co podałem wyżej bazuje na średniej ilości punktów dla zespołów z podobnej półki. Zakładam, iż w bardzo optymistycznym wariancie, a więc dużej ilości wygranych meczy w fazie ligowej, uzyskana przez Lecha kwota mogłaby przebić 42 mln euro, a to już blisko 200 mln zł w pięć sezonów. By pokazać jak duże są to pieniądze dla takiego klubu jak Lech, przyjmijmy, iż mamy zbilansowany budżet i te ekstra 37,3 mln euro przeznaczamy w całości na nowych graczy. Kolejorz kupuje w tej chwili najlepszych piłkarzy za kwoty w przedziale 1 – 2 mln euro i można uznać, iż choćby bez pucharów będzie w przyszłości ściągał zawodników o takiej wartości. Załóżmy teraz, iż mierzymy wysoko i te dodatkowe pieniądze rozgrywek europejskich przeznaczamy na zakup piłkarzy kosztujących 5 mln euro każdy. Przyjmując, iż w tej chwili wydajemy około 1,5 mln euro na gwiazdę zespołu to trzeba dołożyć ekstra 3,5 mln euro by nabyć takiego za 5 mln euro. Średnia różnica w wynagrodzeniach takich zawodników jaką podają raporty analityków to 480 tys. euro rocznie (przyjmijmy 0,5 mln euro). jeżeli bralibyśmy piłkarzy na 4-letnim kontrakcie to każdy taki nabytek wymagałby wyłożenia 3,5 mln euro do zakupu i 2 mln euro do wynagrodzenia przez cztery lata trwania kontraktu. Łącznie to 5,5 mln euro i właśnie tyle ekstra trzeba dołożyć by mieć piłkarza nie za 1,5 mln euro tylko za 5 mln euro. Kwota 37,3 mln euro zarobiona przez pięć sezonów w europejskich pucharach pozwoliłaby sfinansować zakup siedmiu takich graczy lub dziesięciu za 4 mln euro każdy. Dwumecze przeciwko Crvenie i Genk pokazały nam jaką różnicę robią zawodnicy z tej póki cenowej, więc wartość sportowa drużyny byłaby bezdyskusyjnie wyższa.

Poza aspektami finansowymi równie ważnym dorobkiem byłby punkty do rankingu klubowego. Trudno jest dokładnie oszacować zdobycz współczynnikową, bo ona zależy od liczby zwycięstw i remisów, ale dla scenariusza jaki podałem wyżej średni przyrost po pięciu takich sezonach wyniosłaby około 52 punktów do rankingu klubowego. Przypominam, iż Crvena i Genk z którymi przegraliśmy miały ranking klubowy odpowiednio na poziomie 44 i 33 punktów. Najważniejsze jest jednak to, iż mając taki współczynnik w kolejnym (szóstym) sezonie bylibyśmy rozstawieni we wszystkich rundach eliminacyjnych europejskich pucharów, z eliminacjami do Ligi Mistrzów włącznie. Ale choćby wcześniej, kiedy sezon po sezonie nasze punkty w rankingu klubowym będą rosły, każdy z kolejnych pięciu sezonów jakie podałem w przykładzie będzie łatwiejszy pod kątem przebrnięcia eliminacji. Dlatego właśnie tak ważne jest by co sezon grać w pucharach przynajmniej do grudnia. Budowanie współczynnika jest najważniejsze by w przyszłości sięgnąć gwiazd i awansować do Ligi Mistrzów lub po prostu mieć zagwarantowaną coroczną przygodę w LE lub LKE.

Niebagatelne pieniądze i punkty do rankingu to nie wszystko co mogą Lechowi dać europejskie puchary. Często narzekamy, iż nie potrafimy grać co trzy dni i łączyć rozgrywek krajowych z występami „w Europie”. Nie potrafią tego trenerzy, którzy gubią punkty w lidze, nie potrafią piłkarze, którzy siadają fizycznie i w reszcie nie potrafią tego działy sportowe, które tak szykują kadrę do gry na trzech frontach, iż finalnie ledwo dajemy radę na jednym. Problem w tym, iż jedyny sposób by się tego nauczyć to po prostu grać w pucharach. Do tego nie da się przygotować teoretycznie. Trzeba grać i zbierać doświadczenia, często bolesne w kontekście całego sezonu by w przyszłości umiejętnie łączyć ligę z pucharami. Po kilku latach, ilość meczy granych co trzy dni zrobi swoje i stanie się dla klubu, trenerów i piłkarzy czymś naturalnym, co oczywiście nie oznacza, iż łatwym.

Regularna gra w europejskich pucharach to każe okazja do nauki zarówno dla piłkarzy jak i sztabu trenerskiego, szczególnie gdy przychodzi nam mierzyć się z rywalami z wyższej półki. Mecze domowe przeciwko Crvenie i Genk pokazały nam przepaść pomiędzy poziomem sportowym jaki spotykamy w ekstraklasie, a tym z jakim przychodzi się nam mierzyć w drodze do czegoś więcej niż Liga Konferencji. Gra tylko na krajowym podwórku kilka nas nauczy, a z pewnością nie przygotuje na konfrontację z europejskimi „średniakami”. Mimo iż z każdego meczu, choćby z najsłabszym przeciwnikiem, można wyciągać jakieś konstruktywne wnioski to długo falowo nie przełożą się one na znaczący skok jakościowy drużyny. Z reguły są to detale, które trzeba na bieżąco korygować, bez istotnego znaczenia dla rozwoju sportowego zespołu. o ile spojrzymy krytycznie na zeszły mistrzowski sezon to wiele meczy w lidze wygrywaliśmy grając naprawdę źle, popełniając masę błędów. Były też mecze, które wygrywaliśmy na niskiej intensywności, bo klasa przeciwnika nie wymagała pełnego zaangażowania. To nie jest droga do jakościowego progresu ani dla piłkarzy, ani dla sztabu trenerskiego. jeżeli się uczyć to tylko od lepszych, w meczach które nie wybaczają błędów i w których trzeba grać jakby się walczyło o życie. Tylko z takich spotkań można pobierać brać naukę, bo dopiero markowy przeciwnik eksponuje wszystkie mankamenty, zarówno drużyny jak i pojedynczych piłkarzy. W ekstraklasie takich rywali nie spotkamy i właśnie dlatego również dla strony sportowej jest gra w pucharach.

Jeśli dotrwaliście do tego miejsca to czas na małe podsumowanie i puentę. W tekście wielokrotnie posługiwałem się zwrotem „sięgnąć gwiazd”, co jest oczywistym nawiązaniem do przepięknej oprawy na domowym meczu przeciwko Crvenie. Marzymy o piłkarskim raju, o wielkich firmach przy Bułgarskiej i corocznie zdobywanych trofeach na krajowym podwórku. Ale wszystkie marzenia mają swoją cenę, którą trzeba zapłacić by w przyszłości triumfować. W przypadku Lecha tą ceną jest rzucenie wszystkich sił i środków na to by co roku grać w pucharach przynajmniej do zimy. Nie raz na kilka lat, ale co roku. I tak przez co najmniej pięć sezonów, a potem ponownie co roku. To moja teza, którą starałem się uargumentować w tekście, a która wynika z oczywistego faktu – budowanie europejskiego „średniaka” kosztuje, a pieniądze jakich potrzebujemy do pokrycia takich wydatków możemy wyciągnąć tylko poprzez puchary. Na koniec obiecana puenta do przemyślenia na zimne jesienne wieczory. Sierpień 2009 roku, czwarta runda eliminacji Ligi Europy, w której mierzymy się z Club Brugge. Dwumecz kończy się wynikiem remisowym i odpadamy po karnych, które lepiej wykonują piłkarze belgijskiego klubu. Od tego czasu los obu zespołów potoczył się zgoła odmiennie. Belgowie w pięciu kolejnych sezonach aż czterokrotnie grają w fazie grupowej Ligi Europy, raz dochodząc choćby do ćwierćfinału. Po tym okresie, a więc od sezonu 2015/16, dziesięciokrotnie grają w fazie grupowej/ligowej pucharów (w tym siedmiokrotnie w Lidze Mistrzów) i sześciokrotnie zdobywają mistrzostwo kraju.

Autor: Maciej Ciołek


Więcej o cyklu „Twoim zdaniem” -> TUTAJ
Artykuły można wysyłać na adres e-mail -> [email protected]
Teksty wysłane do nas przez kibiców można przeczytać -> TUTAJ

Śmietnik Kibica – (komentuj nie na temat)

Idź do oryginalnego materiału