Reżim wymazał mu z życia przeszło dwa lata. Pokaleczył go najpierw w areszcie, a później w więzieniu. Najpierw wepchnął do czteroosobowej celi z piętnastoma innymi więźniami, a później nie pozwolił przespać w całości jednej nocy, bo strażnicy wpadali co dwie-trzy godziny i krzyczeli "Baczność!". Aliaksandr Iwulin kilka dni spędził w karcerze, był karany choćby za to, iż niedokładnie się ogolił. Dostawał wtedy mnóstwo listów od swoich widzów. Sam też napisał list - do siebie, z przyszłości. Po wyjściu zza krat zaniósł go na terapię do psychologa.
REKLAMA
Film dokumentalny pt. "Terroryści Łukaszenki" można obejrzeć poniżej
Zobacz wideo "Terroryści Łukaszenki" - cały film
Rozmawiamy od kilkunastu minut. Uderza to, iż Iwulin opowiada o swoich traumach i najtrudniejszych przeżyciach, jakby to była historia kogoś innego. Uśmiecha się, kpi z systemu. Nagle spogląda na moje biało-czarne adidasy. Wskazuje na nie palcem i na chwilę zawiesza głos. Znów się uśmiecha. - Tamtego dnia miałem identyczne buty - mówi. Tamtego dnia, czyli 15 listopada 2020 r., gdy został zatrzymany podczas marszu pamięci Ramana Bandarenki, którego historia wstrząsnęła całą Białorusią.
- Bandarenka wyszedł z domu i został tak brutalnie pobity przez funkcjonariuszy, iż później zmarł na komisariacie. Uczestniczenie w protestach było już wtedy bardzo niebezpieczne, ale i tak mnóstwo ludzi wychodziło na ulice. I ja też nie mogłem na ten marsz nie pójść, mimo iż przed wyjściem miałem złe przeczucia. Coś mi mówiło, iż mogę nie wrócić do domu. Miałem rację. Przeszliśmy kawałek, byliśmy w okolicach stacji metra Puszkinskaja. Nikt nic nie robił, ale nagle podjechało mnóstwo charakterystycznych busów, którymi jeździ OMON. Wybiegła z nich masa funkcjonariuszy. Rzucali granaty hukowe, brutalnie powalali ludzi na ziemię i zatrzymywali. Dopadli mnie, skrępowali ręce. Obok złapali też chłopaka z długimi włosami i odcięli mu część tych włosów nożem. Chora sytuacja. Gdy wrzucali nas do busów, komuś rozbili głowę, więc dookoła było sporo krwi. Następnego dnia rano, w areszcie, zobaczyłem, iż moje buty są całe we krwi. Nie mojej, czyjejś. Później jeszcze długo je miałem, nie potrafiłem ich wyrzucić. Były dla mnie pamiątką. Śladem po tym, co się wydarzyło. To był ten sam model, który masz teraz ty - opowiada Aliaksandr Iwulin, represjonowany białoruski dziennikarz sportowy, który spędził w więzieniu ponad dwa lata.
"Łapiecie się za głowę, jak to możliwe. Ale na Białorusi to jest bardzo proste"
Jesteśmy w podobnym wieku, zajmujemy się podobnymi rzeczami, kochamy piłkę nożną, przeprowadzamy wywiady z zawodnikami. Obaj nie pytamy w nich tylko o boiskowe sprawy. Ale ja nie zostałem za to zamknięty w kolonii karnej i nie musiałem uciekać z kraju. - Zawsze chciałem być blisko piłki. Opowiadać o niej, robić supergwiazdy z białoruskich piłkarzy. Może zabrzmi to nieskromnie, ale był czas, kiedy byłem wśród najlepszych dziennikarzy sportowych w Białorusi. Moje vlogi oglądało dużo ludzi, subskrybowali mój kanał, pojawiały się reklamy na YouTube. Wszystko szło świetnie. Aż przyszedł rok 2020, który wywrócił mi życie do góry nogami. Zresztą nie tylko mnie, wielu Białorusinom – mówi.
Przez cały kraj przetoczyły się wtedy największe protesty w historii Białorusi. Wybuchły, gdy mimo ogromnego poparcia dla opozycji Aleksandr Łukaszenka ogłosił swoje kolejne zwycięstwo w wyborach prezydenckich. – Nagle wszystko się zmieniło. Nagrywanie filmów o samej piłce, kiedy ludzie dookoła byli represjonowani, przestało mieć sens – wspomina Iwulin, który połączył wówczas opowiadanie o piłce z trwającymi w całym kraju protestami.
Dołączył do FK NFK Krumkaczy Mińsk, klubu piłkarskiego, który występował w drugiej lidze i otwarcie opowiadał się przeciwko dyktaturze Łukaszenki. Pomysł był taki: Iwulin został piłkarzem Krumkaczów, podpisał z nimi kontrakt, ale wciąż miał włączoną kamerę i pokazywał widzom funkcjonowanie klubu od środka. – Białoruski futbol jest bardzo zamknięty, nie ma w nim prawie żadnych prywatnych klubów, więc ten eksperyment był bardzo nietypowy. Nagle vloger miał dostęp do szatni. Piłkarskie reality show. Na Białorusi to było naprawdę dziwne i nietypowe – opowiada. Iwulin pokazywał piłkarzy i trenera, którzy sprzeciwiają się reżimowi Łukaszenki, represjom i przemocy. Rozmawiał z zawodnikami, którzy zostali brutalnie pobici podczas protestów. Zadawał pytania, których inni się bali. Docierał do poszkodowanych i ich bliskich. Pokazywał, co się dzieje na ulicach podczas protestów.
Reżimowym władzom podpadło to pod art. 342 kodeksu karnego, czyli pod działania grupowe rażąco zakłócające porządek publiczny. Został zatrzymany w drodze na trening. - To nie był ten przypadek, gdy ktoś do ciebie podchodzi, pokazuje legitymację i mówi, o co jesteś podejrzewany. Nie. Miałem słuchawki w uszach i nagle wylądowałem twarzą na asfalcie. Usłyszałem tylko: "Na ziemię, k***o. Leżysz, śmieciu" i już wiedziałem, iż zaczyna się nowy etap w moim życiu – wspomina. – Miałem przeczucie, iż coś takiego może się wydarzyć, bo wtedy funkcjonariusze zaczęli już przychodzić do znanych dziennikarzy. Dwa tygodnie wcześniej zamknęli TUT.BY – największe medium w Białorusi, którego naczelna i inni najważniejsi dyrektorzy dostali później wyroki po dziesięć lat więzienia. Ale ja? Dziennikarz sportowy? Nie miałem poczucia, iż robię coś nielegalnego. Ale na Białorusi to jest bardzo proste – każda informacja ukazująca prawdę o tym, co się działo na ulicach, była traktowana jak organizacja protestów. Wiem, iż to niezrozumiałe. Spotykałem się ze sportowcami i zadawałem im pytania. Wykonywałem taką samą dziennikarską robotę, jak wy teraz. Ale na Białorusi było to już podstawą do wszczęcia postępowania karnego. W sądzie oskarżono mnie o to, iż przeprowadzałem wywiady ze sportowcami, którzy rzekomo mieli inne poglądy niż oficjalna linia państwowa. Łapiecie się za głowę, jak to możliwe. Ja też myślałem, iż nie można zatrzymywać i karać dziennikarzy tylko za to, iż są dziennikarzami – mówi.
Team Ivulin. Bo gdy o więźniu jest głośno, maleje szansa, iż za kratami straci życie
Ale na Białorusi jest to możliwe. Gdy Iwulin przez dwa lata siedział w więzieniu, w Warszawie powstał "Team Ivulin", drużyna piłkarska, która rozgrywała mecze i organizowała turnieje, by przypominać o tym, co go spotkało. Bo zazwyczaj, gdy o kimś jest głośniej, zmniejsza się szansa, iż za kratami straci życie. W turnieju imienia Iwulina gole strzelali choćby Ilja Szkuryn, napastnik Legii Warszawa wypożyczony w tej chwili do GKS Katowice, i Aliaksandr Chackiewicz, były selekcjoner Białorusi. Z czasem do drużyny dołączali kolejni represjonowani przez władze Białorusini, którzy uciekli z kraju do Warszawy. W końcu, w 2023 r., w meczu "Team Ivulin" wystąpił sam Iwulin, który po wyjściu z więzienia przeprowadził się do Polski.
Od tamtej pory klub zmienił nazwę i dziś nazywa się Pahonia Warszawa. Gra w biało-czerwono-białych barwach, które tak kłują Łukaszenkę w oczy. Otacza się patriotycznymi symbolami, walczy o wolną Białoruś. Ma wsparcie Swietłany Cichanouskiej, liderki opozycji. Na meczach zbiera pieniądze na rzecz rodzin politycznych więźniów. Na trybunach spotykają się osoby, które musiały uciekać z Białorusi. Drużynę trenuje Witalij Hajduczyk, który jeszcze w 2015 r. był piłkarzem BATE Borysów i mierzył się z FC Barceloną w Lidze Mistrzów, ale jego poglądy też nie spodobały się władzy. Gdy mecze Pahonii były transmitowane na kanale Nexta - stworzonym przez Sciapana Puciłę jednym z nielicznych niezależnych portali dostępnych na Białorusi - oglądalność była wyższa niż tamtejszej ekstraklasy. Pahonia na początku października, po latach starań, wywalczyła możliwość gry w mazowieckiej B-klasie. Wcześniej na drodze stawał jej limit liczby obcokrajowców spoza Unii Europejskiej w drużynie. Szerzej pisaliśmy o tym TUTAJ.
O losach klubu, jego misji, walce o Iwulina i pozostałych więźniów, a także o sytuacji politycznej w Białorusi i życiu na emigracji w Warszawie opowiadamy w filmie dokumentalnym pt. "Terroryści Łukaszenki".