Dramat, dramat, dramat! Polacy sami nie dowierzają w to, co się stało

2 dni temu
Zdjęcie: FOT. FIBA Basketball


Tragedia. Rozpacz. Pretensje do sędziów, niedowierzanie i przeszywająca cisza. Z Finlandią prowadziliśmy już 15 punktami, ale w tragiczny sposób tę przewagę roztrwoniliśmy. Przegrywamy mecz o wszystko 88:89, to koniec marzeń o igrzyskach w Paryżu - pisze z Walencji Piotr Wesołowicz.
Trudno zrozumieć, trudno pojąć, co wydarzyło się w tym spotkaniu. Spotkaniu, w którym zbudowaliśmy 15-punktową przewagę, w którym byliśmy zespołem o klasę lepszym. Tak, to nie był piękny mecz. Chaotyczny, błotny, szarpany. Ale co z tego? Mogliśmy - powinniśmy! - go wygrać.
REKLAMA


Zobacz wideo Czy to koniec Cristiano Ronaldo? Kłos: Nie wiem, jak Martinez to załatwi


Kończy się szokiem. 18 sekund przed końcem prowadziliśmy jeszcze 88:87. Ale wtedy dwa rzuty wolne trafił fenomenalny w tym spotkaniu Alexander Madsen. Mieliśmy jeszcze szansę na odpowiedź, mieliśmy też wiarę, iż się uda odpowiedzieć! Ale Mateusz Ponitka spudłował, dobitki nie było.
Pozostała tylko bolesna pustka. Turniej kwalifikacyjny do igrzysk w Walencji kończymy po dwóch porażkach. Odpadamy w fatalnym stylu, przegrywając z Bahamami i Finlandią, nie dając sobie choćby cienia szansy na powalczenie w półfinale z Hiszpanią.
Finowie to nasze koszykarskie przekleństwo od lat. W 2017 r. przegraliśmy z nimi na EuroBaskecie po dwóch dogrywkach, mimo iż na 90 sekund przed końcem czwartej kwarty prowadziliśmy aż dziewięcioma punktami. Wtedy nie wyszliśmy z grupy, ta dramatyczna porażka podcięła nam skrzydła. Dwa lata temu na mistrzostwach Europy byliśmy już w najlepszej czwórce turnieju, ale akurat z Finami przegraliśmy jeszcze w fazie grupowej w czeskiej Pradze. Lauri Markkanen i spółka zlali nas różnicą aż 30 punktów.
– Pamiętam ten mecz bardzo dobrze, chcemy rewanżu – mówił w środę Igor Milicić. Selekcjoner nie krytykował swoich graczy po porażce z Bahamami (81:90) na otwarcie kwalifikacji olimpijskich, podkreślał, iż od początku nastawiał się przede wszystkim na Finlandię. To ten rywal miał być kluczowy.


Milicić antycypował w punkt. Idea czwartkowego meczu była w swej prostocie piękna, ale i bolesna – kto przegra, żegna się z marzeniami o igrzyskach. Kto wygra, dołącza do Bahamów i wychodzi z grupy. I wciąż ma prawo marzyć o wyjeździe do Paryża.
– Nasz plan jest prosty. Wygrać jednym, jedynym punkcikiem – śmiali się fani Finlandii, z którymi rozmawialiśmy przed meczem. Wszyscy w koszulkach Laurego Makkanena, największej gwiazdy zespołu, gracza Utah Jazz, którego jednak w Walencji nie ma. Jeden punkt. Nic więcej.
To Finowie przystępowali do meczu bardziej wypoczęci. Z Bahamami grali we wtorek (i przegrali 85:96) i w środę odpoczywali. My na regenerację po Bahamach mieliśmy 24 godziny. Ale trener Milicić w takich sytuacjach umie motywować swoich graczy. Po środowej porażce wygłosił płomienną przemowę, do podłamanego lub zmęczonego Michała Sokołowskiego powiedział: – Robocop! Wiem, iż na jutro będziesz gotowy. Wszyscy będziemy gotowi! Bierzemy sprawy w swoje ręce – przemawiał.
Pod nieobecność Makkanena selekcjoner Lassi Tuovi zbudował zespół nieco inaczej. Szansę dostają młodzi – jak kreowany na następcę koszykarza Utah Jazz 17-letni Mikka Muurinen, czy 20-letni Miro Little, prywatnie kolega Sochana. Wspierają ich weterani, choćby 33-letni Sasu Salin, gracz Lenovo Teneryfy. W porównaniu z Bahamami, Finlandia to był zespół par excellence. Ambitny, wyrównany, nastawiony na bój.


Dlatego na parkiecie wrzało w zasadzie od pierwszej akcji. Tym razem Igor Milicić nie eksperymentował i od początku postawił na A.J.-a Slaughtera w miejsce Andrzeja Mazurczaka. Obok niego tradycyjnie zagrali Jeremy Sochan, Michał Sokołowski, Aleksander Balcerowski i Mateusz Ponitka.
I to kapitan dał sygnał do ataku. Jego świetny początek – siedem punktów, w tym celna trójka – pozwolił nam się rozpędzić w ataku. W obronie też nie pozwoliliśmy Finom rozwinąć skrzydeł. Pojedyncze trafienia Salina czy Little'a nie sprawiły, iż rywale trafiali seryjnie.
Po pierwszej kwarcie był jednak remis po 24, gdy w ostatniej akcji Andrzej Mazurczak sfaulował Mikaela Jantunena, a ten trafił oba wolne. Mogliśmy żałować nie tylko tej sytuacji, ale też dwukrotnie roztrwonionej przewagi: 11:6 i 24:20. To jednak tylko zapowiadało bitwę, która czekała nas przez kolejne 30 minut.
W drugiej kwarcie nie graliśmy rewelacyjnie, ale w końcu zbudowaliśmy drobną przewagę. Po trzech minutach i dwóch trójkach Igora Milicicia jr. i A.J.-a Slaughtera prowadziliśmy 32:26. Czy Finowie sobie coś z tego zrobili? Nic a nic. Od razu za trzy odpowiedział Sasu Salin.


To był taki właśnie mecz – kosz za kosz, akcja za akcję, kolejne remisy. Polacy długo nie mogli odskoczyć, udało się dopiero na finiszu pierwszej połowy, gdy za rzut trzy trafił Jeremy Sochan. Na tablicy było wtedy 43:35, rywale wzięli czas, a Sochan uniósł ręce, prosząc fanów o jeszcze większy doping. To było coś!
Do przerwy było 54:47. "Tablica wyników nie oddaje naszej przewagi" – uspokajaliśmy się wśród polskich przedstawicieli mediów. Powody do optymizmu były, a najkonkretniejsze dwa: Sochan i A.J. Slaughter.
Koszykarz San Antonio Spurs długo się w kadrze rozkręcał, męczył się, ale w końcu zagrał na miarę potencjału. Trafiał, bronił, podawał, prowokował rywali. Już na starcie meczu zaczął od mocnego faulu, by pokazać rywalom, iż się nie boi. A później tę deklarację podtrzymywał. W trzeciej kwarcie za te zaczepki zarobił choćby faul niesportowy, ale niosła go ambicja! W sumie uzbierał aż 20 punktów.
Slaughter był równie fenomenalny. To on wprowadzał spokój w polskim zespole. W drugiej kwarcie zaliczył piękną asystę do Sochana, który trafił za trzy, a chwilę później sam wszedł pod kosz i trafił spod obręczy. A w trzeciej kwarcie rozszalał się na dystansie, trafiając dwukrotnie za trzy.


Trzecią kwartę kończyliśmy wynikiem 71:60, a na parkiecie się kotłowało. Mnóstwo było gwizdków, fauli, prowokacji.
Warto dodać, iż rywalizacja toczyła się też na trybunach. Polscy fani w Walencji stawili się bardzo licznie, byli bardzo głośni, młyn dopingował aż miło. "Gramy u siebie!" – śpiewaliśmy. Ale Finowie, choć było ich zdecydowanie mniej, byli chwilami jeszcze głośniejsi.
W czwartej kwarcie – szalonej, rozgrywanej kosz za kosz, przy ogłuszającym dopingu – znowu w grze trzymali nas Sochan i Slaughter. To oni zdobyli piękne punkty spod kosza, kiedy w ekipie Finlandii sygnał do ataku dał szalejący Alexander Madsen. Finowie zbliżyli się do nas, było już choćby tylko 80:78, 83:82, ale my jakoś utrzymywaliśmy tę przewagę! Aż do ostatniej, fatalnej akcji.
Przestajemy śnić o Paryżu. Mamy za to gigantycznego kaca i mnóstwo pytań, co dalej z koszykarską kadrą.
Idź do oryginalnego materiału