Cały świat zobaczył, co zrobiły Polki po horrorze w ćwierćfinale Ligi Narodów

1 tydzień temu
Polki pokazały w ćwierćfinale z Chinkami, jak dać się jednocześnie pokochać i znienawidzieć. Niesamowite, jak gwałtownie i łatwo zmieniała się sytuacja w tym meczu. Zawodniczki Stefano Lavariniego wygrały go nie tyle po siatkarsku, co siłą woli i determinacją. Polski zespół grający tak jak na koniec spotkania zwyciężyłby chyba z każdym - pisze w sposrtrzeżeniach z meczu w Łodzi dziennikarz Sport.pl, Jakub Balcerski.
To zwycięstwo rodziło się w wielkich bólach. Polki pokonały Chinki 3:2 (17:25, 25:20, 19:25, 25:19, 15:12) i pokazały na boisku co najmniej dwie twarze. Pierwszą - bezbronny grymas rozczarowania, gdy patrzyły, jak ogrywały je rywalki. I drugą - szalony uśmiech po zdobytym punkcie, najlepiej opatrzony tańcem i wspólnymi podskokami całym zespołem. Na szczęście po tie-breaku uśmiechy ich i Stefano Lavariniego były bardzo szerokie.


REKLAMA


Rezerwowa Paulina Damaske skończyła atak z lewego skrzydła przy stanie 14:12 w tie-breaku, piłka trafiła w boisko, a ręce Polek powędrowały w górę. Z euforii podskakiwały nasze siatkarki, kibice, a Atlas Arena w Łodzi niemal odleciała. Trener Stefano Lavarini wykrzyczał i się ruszył wyściskać swój sztab. W tym czasie cały świat w przekazie transmisji telewizyjnej patrzył na to, co robiły półfinalistki tegorocznej Ligi Narodów. A one tańczyły na środku boiska, świętując zwycięstwo po absolutnym horrorze.


Zobacz wideo To dlatego Świątek wygrała Wimbledon! Spełniła marzenie, o którym nam opowiadała


Stysiak choćby nie ukrywała planu polskich siatkarek. Nic nie zapowiadało katastrofy
Przed meczem martwiliśmy się o to, jak Polki wejdą w to spotkanie. Co prawda, dla obu drużyn był to pierwszy mecz pod presją walki o coś więcej niż tylko punkty w tabeli Ligi Narodów, ale to nasz zespół grał pod większą presją - przed własną publicznością i z wyraźnym celem awansu do strefy medalowej. Ale już na rozgrzewce na twarzach polskich siatkarek widać było uśmiechy, a choćby i wesołe pogawędki. Po hymnie - odśpiewanym przez wypełnioną przez niespełna dziesięć tysięcy kibiców łódzką Atlas Arenę a capella - były już nakręcone, widać było po nich, iż udziela im się meczowa adrenalina. Wydawało się, iż nie kłamały, gdy mówiły, iż są przygotowane na mecz z Chinkami i mają dobre przeczucia.
Dzień przed ćwierćfinałem w hotelu Polek Magdalena Stysiak wprost mówiła o taktyce polskiej kadry. Zdradziła ją tak, jakby to była oczywistość. Mówiła, iż powinny odrzucić Chinki zagrywką od siatki tak, żeby wyłączyć z gry jedną z najlepszych środkowych na świecie - Yuanyuan Wang - i uniemożliwić rywalkom dynamiczną, szybką grę, z której są znane. To nie miał być ładny, ani przyjemny mecz, bo z azjatyckimi zespołami często gra się długie wymiany, potrzeba cierpliwości w obronie i wyprowadzaniu akcji, ale Polki miały na niego pomysł.
Jednocześnie wychodziły na pierwszy tak istotny mecz w okresie po pierwszym tak obfitym w roszady w składzie okresie za Stefano Lavariniego. A te, które wychodziły na boisko to nie były już tylko same najbardziej doświadczone siatkarki na poziomie międzynarodowym. W wyjściowym składzie znalazła się choćby Aleksandra Gryka, która takie wyzwanie jak mecz z Chinkami o półfinał Ligi Narodów mogła porównać tylko do finału mistrzostw Polski w Tauron Lidze. W nim się nie stresowała, jej gra była dobra, ale to jednak zupełnie coś innego niż wyjście na niemal pełną halę w reprezentacyjnych barwach.


I pomimo tego braku obycia, kilku nerwowych ruchów na samym początku, potrafiła zdobyć punkt pojedynczym blokiem jeszcze na początku pierwszej partii. Niestety, jej jedynym punktem w tym secie. Do pewnego momentu nic nie zapowiadało katastrofy. Nic nie wskazywało na to, iż Polki będą miały ogromne problemy, a my momentami będziemy szukali jakiegokolwiek pozytywu w ich grze. W końcu prowadziły już 5:2 i 8:5. Ale to były tylko miłe złego początki.
Polki zniknęły z boiska. Były bezradne, tylko patrzyły, co robią rywalki
- Czy możemy uznać, iż pierwszego seta nie było? - zapytał spiker w przerwie po partii otwierającej spotkanie, którą Polki przegrały do 17. Po niezłej pierwszej części spotkania Polki jakby zniknęły z boiska. A kibice milknęli na trybunach, po udanych akcjach Chinek chwilami było słychać tylko ich rezerwowe cieszące się z kolejnych zdobywanych punktów. Albo jęk zawodu polskich kibiców. I choć próbowali poderwać zawodniczki Stefano Lavariniego, dać im akompaniament do lepszej gry, to się po prostu nie udawało. Polkom nie szło, i to bardzo.
Brakowało siły na zagrywce, którą Polki zapowiadały przed meczem. To Chinki były na boisku szybsze, agresywniejsze i skuteczniejsze. Polki popełniały proste błędy, często wręcz oddając rywalkom piłki za darmo. Nie było konsekwencji w obronie, a blokowi polskiego zespołu należało w pierwszej fazie spotkania wpisać nieobecność do dziennika. Nie pomagała też podwójna zmiana z Malwiną Smarzek i Alicją Grabką zamiast Magdaleny Stysiak i Katarzyny Wenerskiej.
A u rywalek chwilami wręcz nie mogło być lepiej. 26 procent pozytywnego przyjęcia kontra 62 procent. Skuteczność w ataku na poziomie 47 i 34 procent. Nie trzeba dodawać, które liczby po czyjej stronie.


Po jednej z piłek, które trafiły w Martynę Czyrniańską, a której przyjmująca nie zdołała utrzymać w grze, aż ukryła twarz w dłoniach. Stefano Lavarini tylko westchnął, niezadowolony z tego, iż w tym elemencie tak łatwo uciekały nam kolejne punkty, i po chwili poprosił o czas. To był obraz nędzy i rozpaczy. Chinki robiły, co chciały, podczas gdy Polki były bezradne. Tylko patrzyły, co wyczyniają przeciwniczki, zbyt często bez żadnej reakcji.
Zupełnie inna twarz kadry Lavariniego. Stysiak aż zaczęła kręcić ręcznikiem
Po zmianie stron problemy nie zniknęły. Do połowy partii mieliśmy powtórkę z tego, co widzieliśmy przez poprzednie kilkanaście minut. Trzeba było mieć nadzieję, iż Polki się obudzą. Bo na początku drugiego seta ich gra znów wyglądała sennie, chwilami nieporadnie. I znów ciągle słychać było jęk zawodu po kolejnych piłkach, które Chinki wpychały nam w boisko.
Ale od stanu 11:14 dla Chinek Polki przeszły kompletną przemianę, pokazały nam na boisku zupełnie inną twarz. Chyba uznały, iż gorzej już nie będzie i trzeba ruszyć na rywalki. Były gotowe do gry na limicie, waleczne i pewne siebie. To jeszcze nie był perfekcyjny styl, a na pewno lepszej postawie naszego zespołu pomagały problemy po stronie Chinek, ale liczyło się tylko to, iż Polki chyba faktycznie zapomniały o tym, co stało się w pierwszej partii i weszły na dużo wyższy poziom.
Najlepszą z Polek w trakcie słabego początku meczu była Martyna Czyrniańska. To nie przypadek, iż to ona była jedną z tych, które poprowadziły zespół Stefano Lavariniego do poprawy gry i wyniku. Choć dało się odczuć, iż prawdziwym game-changerem było to, jak wzrastała skuteczność Martyny Łukasik. Z całkiem solidnym przyjęciem i ponad połową kończonych piłek w ataku już dało się dobrze poukładać to, co Polki miały robić na boisku.


A nawet, gdy w końcu wszystko szło lepiej, to Polki przedłużały czas na żądanie Chinek tak, iż Stefano Lavariniemu i jego zawodniczkom musiał zwrócić uwagę sędzia Juraj Mokry. Rywalki już były ustawione i gotowe do gry, a polski zespół dalej coś omawiał. Tak nakręcał się do dalszego naciskania na rywalki. W końcówce aż zaczęły się rozluźniać. Gdy Lavarini dał odpocząć Magdzie Stysiak, ta przy jednej z ostatnich piłek w drodze z ławki rezerwowych do kwadratu aż zaczęła kręcić i wymachiwać ręcznikiem. Chwilę później mogliśmy odetchnąć, bo było już pewne, iż Polki doprowadziły do wyrównania. Wróciły do tego meczu, choć po tak przegranej pierwszej partii to nie było łatwe zadanie.
Polki były jak "kocury", ale potem oberwały trzecim setem jak Szczygłowska piłką od Chinek
Polki przez chwilę były jak "kocury" z piosenki influencera Super Mario Trenera, którą na prośbę zawodniczek puszczano przez całe spotkanie. "Lecimy po złoto, cała Polska" - brzmiało z głośników, a trybuny Atlas Areny rytmicznie klaskały, ewidentnie zgadzając się z tymi słowami. Niestety, był to lot pełen turbulencji.
Pasażerkom aż mogło zrobić się niedobrze. Zwłaszcza iż te chwile chaosu w grze przychodziły tuż po tym, jak wydawało się, iż jest naprawdę nieźle. Najpierw po dobrym początku pierwszej partii, następnie po wygranym drugim secie.
4:8, 5:13, potem 12:20 i na koniec brzmiące tylko nieco lżej 19:25. Wynik brzmiał druzgocąco, ale dobrze obrazował różnicę klas na boisku. Pokazywał, jak bardzo Polki odstawały od Chinek, oddawał rzeczywistość. Jak akcja na 14:22. W niej po ataku Yuanyuan Wang, na którą Polki miały przecież najbardziej uważać, piłką w twarz mocno oberwała libero Aleksandra Szczygłowska. Tak tym setem oberwał każdy obserwujący to spotkanie.


Nieporadność, wyrzucanie ataków w aut, czy piłki, których nie dało się utrzymać w grze po atakach Chinek - to wszystko wróciło jak złe demony. I straszyło, obrzydzało nam to ćwierćfinałowe spotkanie. Stefano Lavarini coraz częściej reagował kolejnymi roszadami w składzie, ale Magdalena Jurczyk za Aleksandrę Grykę na środku, czy Paulina Damaske w miejscu Martyny Łukasik w przyjęciu, dawały ulgę tylko doraźnie, na chwilę, w konkretnej sytuacji. Nie było jak odmienić nimi gry Polek, wrócić do siły, z jaką pokonywały Chinki w drugiej partii. Ona jakby zgubiła się gdzieś w korytarzach łódzkiej hali i nie mogła znaleźć drogi na boisko.
Nie do wiary, co działo się w meczu z Chinkami. A Polki były już po kolana w bagnie
Ten mecz wyglądał, jakby Polki chciały udowodnić, iż w jednym meczu da się grać tak, żeby rozkochać w sobie kibiców i dać się znienawidzieć. Nie do wiary, jak wiele zmieniało się na tak niewielkim wycinku czasu jak ten mecz i jego każdy set. To działo się tak płynnie, jakby Polki zmieniały rękawiczki. Albo - może bardziej tematycznie - zdejmowały i zakładały nowe maski. Wymowne, iż na przedmeczowej konferencji prasowej Stefano Lavarini wspominał, iż chciałby, żeby jednym ze słów definiującym grę Polek była konsekwencja. Choć może lepiej, iż w środę jej nie było. Bo gdyby na cały mecz wylosowały nam się Polki przegrywające tak jak w pierwszym i trzecim secie, to nie byłoby w ogóle o czym myśleć.
Paulina Damaske i Magdalena Jurczyk zostały na boisku po trzecim secie, a trener Lavarini dopełnił nowy pomysł na zestawienie Polek w tym meczu nową rozgrywającą - zmianą na pozycji Alicji Grabki za Katarzynę Wenerską. Szukał rozwiązań, gdzie tylko mógł. Był początek czwartego seta, a one stały po kolana w bagnie. Z nożem pod gardłem i Chinkami gotowymi to wszystko wykończyć. To niezwykłe, iż ten krajobraz po chwili znów już nie istniał.


Środkowa Agnieszka Korneluk z euforii podnosiła Olę Szczygłowską, Magdalena Stysiak raz po raz blokowała i atakowała nie do obrony dla Chinek, chwilę później zaciskając mocno pięść, a tańczyła i podskakiwała Paulina Damaske. Cały zespół emanował pozytywną energią, ona z niego biła i unosiła się nad boiskiem. Nawet, gdy coś się zacięło i z prowadzenia sześcioma punktami zrobił się tylko wynik 21:19, Polki nie frustrowały się, tylko pokazywały sobie, by przejść nad błędami od razdu do kolejnych akcji. To była recepta na wszystko, co złego działo się w Łodzi tego dnia. Zapomnieć, wymazać i zacząć od nowa zupełnie inaczej.
Siatkarsko widać było poprawę na zagrywce, lepiej obierane kierunki w ataku i bloku, a także jakość, którą wreszcie przyniosły zmiany dokonane przez Lavariniego. Ale w tym ćwierćfinale chyba najbardziej liczyło się to co nie do końca dotyczy sportu - gra na emocjach, a z nią cierpliwość w trudnych momentach. To te wyrywane punkty w kluczowych momentach dawały Polkom najwięcej euforii i pozwalały myśleć o tym co dalej. Były tak nabuzowane, iż po wygraniu czwartej partii do 19 musiały usiąść na bandzie i odpocząć w czasie, gdy Chinki naradzały się, co zrobić przeciwko tak grającym biało-czerwonym.
Takie Polki pokonałyby każdego. Teraz nic nie jest już niemożliwe
W tie-breaku sekwencję słaby set - świetny set trzeba było przerwać. I Polki zrobiły to koncertowo, po mistrzowsku. Seria bloków, poprawiona, silna zagrywka, która już nie tylko odrzucała Chinki od siatki, ale dawała też naszym zawodniczkom piłki od rywalek za darmo, a na koniec siła woli i determinacja, których nie brakowało w żadnym momencie tego seta.
Polki grały tak, jakby wykorzystywały ich zapas, który kumulował się w nich w trakcie słabych fragmentów meczu. Tak skupione na wygranej jak w tie-breaku ćwierćfinału z Chinkami pokonałyby każdego przeciwnika w każdym meczu.


Specyfika play-offów, meczów o stawkę, które trenerzy w siatkówce niezależnie od tego, o co toczy się gra, lubią nazywać "finałami", jest nieubłagana. Ćwierćfinał domowego turnieju finałowego trzeba było wygrać, żeby nie zrobiła się z niego stypa. Porażka w meczu z Chinkami sportowo byłaby rozczarowaniem, choć możliwym do wytłumaczenia i zaakceptowania. Ale kibicowskie serca odpadnięcia z walki o medale, zanim ta się na dobre zacznie, by nie przyjęły.
Na szczęście nikogo nie trzeba tłumaczyć z porażki. Polki po raz trzeci z rzędu zagrają o medal Ligi Narodów. To udowadnia, iż kadra Lavariniego zmierza w dobrym kierunku i liczy się w rywalizacji z najlepszymi na świecie. A środowy mecz i jego przebieg przekonuje, iż gdy Polki tylko chcą mogą wyjść z każdej, choćby najtrudniejszej sytuacji. Takie pewnie pojawią się też w półfinale w sobotę - Polki zagrają z Włoszkami, chyba najtrudniejszym w tej chwili przeciwnikiem, z jakim można się zmierzyć w świecie kobiecej siatkówki. Ale jeżeli znów będzie je prowadziła tak ogromne pragnienie wygranej, to nic nie jest niemożliwe.
Idź do oryginalnego materiału