Pokora nie jest cechą, która historycznie kojarzy się z Legią Warszawa. W lecie 2022 roku całe środowisko wokół klubu zostało jednak do niej zmuszone. Pamiętna jesień 2021, gdy ówczesny mistrz Polski przegrywał seriami, a w pewnym momencie zaczęło mu zaglądać w oczy widmo pierwszej powojennej degradacji, uświadomiła zarówno działaczom, jak i kibicom, iż dłużej tak funkcjonować nie można. Pierwszy raz od dekad Legia przystąpiła do rozgrywek ze świadomością, iż prawdopodobnie zakończy je bez trofeum i, zasadniczo, wszyscy godzili się na to, iż tym razem chodzi o coś innego. By wreszcie w Legii coś zbudować. Wylać fundament pod przyszłe sukcesy. Będące naturalną konsekwencją długofalowych działań, nie decyzji podejmowanych ad-hoc.
REKLAMA
Zobacz wideo Kosecki wskazał nowego trenera Legii. To byłaby sensacja! "Twarda ręka"
Dariusz Mioduski, właściciel klubu, występował wtedy w mediach jako skruszony biznesmen, który nie znał futbolu i musiał dopiero przekonać się na własnej skórze, jak trudna to branża. W reportażu „Przeglądu Sportowego" porównywał tamte czasy do piłki, którą codziennie zabiera się na boisko. - Kopiemy ją, strzelamy gole, ale widzimy, iż zaczyna uciekać z niej powietrze. I co robimy? Gdzieś nakleimy łatę, coś zakleimy. Staramy się zrobić wszystko, co można, by dalej grać. W pewnym momencie z tej piłki zejdzie już jednak tyle powietrza, iż nie będzie nadawała się do niczego. I tak się stało z Legią – mówił. Mioduski nie ukrywał wówczas, iż motywacją, która stała za wszelkimi jego decyzjami, było zdobycie najbliższego mistrzostwa. - Ciągle szukałem impulsów, by je wygrywać. I zwykle po tych wstrząsach się udawało, zdobywaliśmy tytuły, tylko nie budowałem nic trwałego.
Kiepski skauting trenerów
Po względnie spokojnej wiośnie, kiedy Aleksandarowi Vukoviciowi udało się opanować kryzys i doprowadzić drużynę do środka tabeli, Jacek Zieliński, ówczesny dyrektor sportowy, miał podjąć decyzję, komu powierzyć drużynę od nowego sezonu. Kandydatem był oczywiście Vuković, który po raz kolejny przy Łazienkowskiej zrealizował postawione przed nim zadanie. Zdecydowano się jednak na Kostę Runjaicia, który uwiarygodnił się wcześniej w polskiej lidze, prowadząc Pogoń Szczecin ze strefy spadkowej na podium. Niemiec miał w życiorysie jeden feler – nigdy nie zdobył trofeum. A gdy pracował w niższych ligach, nie był w stanie doprowadzać spraw do szczęśliwego końca. Jak w Kaiserslautern, gdzie dwa razy przegrywał walkę o awans na finiszu. Trochę jak za Pogonią, w której pracował, ciągnęła się za nim łatka fachowca z pustą gablotą. W tamtym momencie Legii to jednak nie odstraszało. Wyjątkowo, bardziej liczyło się, jak trener pracuje na co dzień, a nie jak rozgrywa finały.
Legia miała w ostatnich kilkunastu latach gigantyczny, wykraczający ponad zmiany właścicielskie, problem ze skautingiem trenerów. Od czasu, gdy na polski rynek wprowadziła nieoczywiste nazwisko, czyli Jana Urbana, wcześniej pracującego tylko z grupami młodzieżowymi w Hiszpanii, obracała się albo w kręgu Polaków, którzy sprawdzili się już gdzie indziej w Ekstraklasie (Maciej Skorża, Czesław Michniewicz), albo trenerach własnego chowu (Vuković, Jacek Magiera, Marek Gołębiewski), albo zagranicznych. Z czego z tymi ostatnimi trafiała niezwykle rzadko. Henning Berg przyniósł jeszcze mistrzostwo, Puchar Polski i trochę dobrych meczów w pucharach. Stanisław Czerczesow został zatrudniony tylko dla krótkotrwałego efektu, czyli zdobycia mistrzostwa i swoje zrobił. Ale już Besnika Hasiego, Romeo Jozaka, Dejana Klafuricia, Ricardo Sa Pinto, czy Edwarda Iordanescu trzeba uznać za kompletne pomyłki. Żaden nie przepracował w Warszawie choćby roku. Szufladkom wymyka się jedynie Goncalo Feio, który trochę był zagraniczny, trochę własnego chowu (pracował wcześniej w akademii), a trochę sprawdzony gdzie indziej w Polsce (dobre wyniki w Motorze Lublin). Nieważne, jakim kluczem ich dobierano, każdy z trenerów miał wspólną cechę: krótki termin przydatności.
Sprinterzy zamiast maratończyków
W XXI wieku Legia miała tylko jednego trenera, który przepracował w niej nieprzerwanie ponad 1000 dni (niespełna trzy lata). Był nim wspomniany Urban pomiędzy rokiem 2007, a 2010. Drugą rocznicę zatrudnienia na stanowisku przetrwali jeszcze tylko Skorża (zwolniony w 2012 roku) oraz Dragomir Okuka, który pracował w Warszawie w głębokiej prehistorii, 22 lata temu. Z Runjaiciem, pod wieloma względami, miało być inaczej. Po pierwsze, Legia podświadomie przyznała się, iż jeżeli chce mieć dobrego trenera z zagranicy, musi w poszukiwaniach zdać się na inny polski klub, bo sama nie potrafiła, jak zrobili to Maciej Stolarczyk i Dariusz Adamczuk w Szczecinie, przeszczepić na polski rynek pasującego do siebie fachowca. Po drugie, sięgnęła po maratończyka, nie sprintera.
Runjaić przeszło dwa lata pracował w Darmstadt i Kaiserslautern, a w Szczecinie wytrwał aż cztery i pół roku. Jego profil jasno wskazywał na długodystansowca. Trenera projektowego, nie wynikowego. Rozwijającego zawodników, dokładającego do zespołu kolejne elementy. W Szczecinie początkowo wydawało się, iż jest trenerem defensywnym, ale potem okazywało się, iż to był tylko etap budowania zespołu, który w kolejnych latach coraz lepiej atakował. Widać było, iż horyzont myślenia Runjaicia wykraczał dalej niż do końca sezonu. To zwykle atrakcyjne cechy dla klubu, który nie musi co roku zapełniać gabloty, ale dyskwalifikujący dla takiego, w którym nigdy nie ma czasu w budowanie. Legia tym razem chciała jednak mieć czas.
Klub trenerów reaktywnych
Runjaić był inny od większości trenerskich wyborów Legii także ze względu na postrzeganie futbolu. Żaden to Bielsista, miłośnik ryzyka, czy wpatrzony w Pepa Guardiolę fan kontrolowania gry przez posiadanie piłki. Jego myślenie o taktyce cechuje się jednak równowagą. Budowaniem zespołu od tyłu, ale z myślą, by z czasem umieć także grać do przodu. Kontratakowania, ale nie za wszelką cenę. To trener uniwersalny, w niektórych miejscach grający czwórką, a w niektórych trójką z tyłu. W niektórych meczach oddający inicjatywę, w niektórych kontrolujący grę przez wysokie posiadanie piłki. Zrównoważone proporcje między atakiem a obroną wystarczą, by móc być uznanym za najbardziej ofensywnego trenera Legii ostatnich lat.
To zadziwiające, iż w klubie będącym dyżurnym kandydatem do mistrzostwa i któremu praktycznie wszyscy w lidze oddają zawsze prowadzenie gry, zwykle zatrudnia się trenerów, którzy nie lubią, gdy ich zespół ma piłkę przy nodze. Reaktywnych, defensywnych, skupionych na organizacji w obronie, a nie na rozwiązaniach w ataku pozycyjnym. To cecha wspólna Iordanescu, Feio, Vukovicia, Michniewicza, Magiery, Sa Pinto, Czerczesowa, Berga. Odkąd 12 lat temu zwolniono z Warszawy Urbana, praktycznie każdy trener Legii uważał, iż lepiej tracić mniej goli, niż strzelić o jednego więcej od rywala. Takie podejście przydawało się często w pucharach, gdzie Legia musiała przeciwko silniejszym rywalom bronić się i grać z kontry. Ale powodowało notoryczne problemy w lidze. jeżeli Legia grała ofensywnie, to dlatego, iż miała z przodu najlepszych piłkarzy, a nie dlatego, iż pchali ją do tego jej myślący o strzelaniu goli trenerzy. Ci, jeżeli gdzieś w polskiej lidze się pojawiali, to raczej w klubach z niższej półki. Ostatnio w Piaście, Lechii, czy Jagiellonii, wcześniej w Widzewie, Pogoni, Cracovii, albo Wiśle Kraków. Zdecydowanie chętniej sięgano po nich także w Lechu. Do Legii przychodzili jednak zwykle trenerzy skupieni na defensywie. Bo w ten sposób łatwiej i szybciej osiąga się wyniki.
Bajki dla grzecznych dzieci
Runjaiciowi poszło jednak w pierwszym sezonie przy Łazienkowskiej nadspodziewanie dobrze. Wicemistrzostwo po trudach wcześniejszych rozgrywek można było uznać za obiecujący wstęp. Zdobycie Pucharu i Superpucharu Polski po wygranych z Rakowem Częstochowa odganiało myśli, iż Runjaić nie potrafi zdobywać trofeów. Przebicie się do fazy pucharowej Ligi Konferencji dało Legii środki potrzebne na załatanie dziury budżetowej. A jednoczesne promowanie zawodników – 18 milionów euro zarobione na Erneście Mucim, Bartoszu Sliszu i Maiku Nawrockim – czyniło z dyrektora Zielińskiego i trenera Runjaicia dobrze dobrany tandem. Pierwszy kryzys pokazał jednak, iż sielanka, którą malowano przez półtora roku, była tylko bajką dla grzecznych dzieci. A w rzeczywistości kryzys z jesieni 2021 nie nauczył Legii kompletnie niczego.
Może się zdarzyć, iż po sprzedaży w zimie dwóch czołowych zawodników środka pola trener będzie miał chwilowe trudności z ich zastąpieniem. To naturalne, iż po odpadnięciu z europejskich pucharów po pół roku gry co trzy dni, z zespołu na moment zejdzie powietrze (jak wiosną z Jagiellonii, która po remisie z Betisem w ćwierćfinale Ligi Konferencji przegrała u siebie z Zagłębiem Lubin). Runjaić nie wyglądał jednak na kogoś, kto utracił kontrolę nad zespołem. W trzech meczach poprzedzających zwolnienie zdobył siedem punktów, wygraną nad Jagiellonią tracąc w ostatnich minutach. Legia sprawiała raczej wrażenie drużyny, która wychodzi z turbulencji i znów zaczyna lecieć stabilniej. Mistrzostwa pewnie już by nie zdobyła – do Jagiellonii traciła siedem punktów na siedem kolejek przed końcem – ale ponowny awans do pucharów był jak najbardziej w zasięgu. Drugi sezon znów dałoby się sprzedać jako krok do przodu. W pierwszym – powrót do pucharów i dwa trofea, w drugim pierwsze od sześciu lat przezimowanie w Europie. Gdyby Runjaić nie awansował do europejskich pucharów, pewnie trudno byłoby go obronić. Ale z trzema punktami straty do Lecha Mariusza Rumaka gra była całkowicie otwarta.
W Legii podpisali pakt z diabłem
Zieliński podpisał jednak pakt z diabłem. Po zimie, w której klub sprzedał zawodników za rekordowe pieniądze, ale osłabił zespół, jego relacje z Runjaiciem były napięte. Jak każdy trener w jego sytuacji, Niemiec był niezadowolony, iż stracił dwóch ważnych piłkarzy w środku rozgrywek. Dyrektor wiedział, iż na rynku pojawił się akurat, chwilę po rzuceniu papierami w Lublinie, Feio - zdolny, ale krnąbrny, a przede wszystkim uznawany za takiego, który potrafi dać drużynie błyskawiczny efekt. Legia znów popełniła grzech szukania impulsów. Przy pierwszej możliwej okazji wyrzuciła starannie budowany przez niemal dwa lata projekt do kosza, byle tylko osiągnąć wynik. Prawdopodobnie nie wierząc w odporność psychiczną Jagiellonii i Śląska, które niespodziewanie stanęły przed szansą na mistrzostwo, dyrektor sportowy liczył jeszcze, iż udanym finiszem zdoła wygrać dla Warszawy tytuł. A sam stanie się bohaterem, który przeprowadził ryzykowny, nieoczywisty ruch i dzięki temu zmienił bieg wydarzeń.
Nie wyszło. Impuls Feio wystarczył do zajęcia trzeciego miejsca, które pewnie osiągnąłby i Runjaić (Lech oraz Raków, z którymi warszawianie rywalizowali, kompletnie się na finiszu rozsypały). A nagle trzeba było pracować z Portugalczykiem długofalowo. To, po co naprawdę go zatrudniono, czyli ratowanie sezonu, wyszło mało spektakularnie. I trzeba było odnaleźć się w trudniejszej rzeczywistości. Z trenerem, który gra na siebie, mówi zdania pod publiczkę, domaga się kolejnych transferów, a gdy te nie przynoszą poprawy, zrzuca odpowiedzialność na dyrektora. Osiem miesięcy po zatrudnieniu Feio Zieliński nie rządził już pionem sportowym Legii. Trenera, mimo iż kupiono mu zawodników za rekordowe siedem milionów euro, otaczało powszechne współczucie, iż nie dano mu narzędzi. Dopiero po odejściu Portugalczyka okazało się, iż część nabytków Zielińskiego, klasyfikowanych jako niewypały jak Jean-Pierre Nsame, była całkiem dobrymi zawodnikami, tylko nieumiejętnie wykorzystywanymi przez trenera.
Sezon na beczce prochu
Sezon z Feio Legia spędziła na beczce prochu. Przetaczaniem się od kryzysu do kryzysu. Przygotowanie taktyczne i reaktywny styl pozwoliły osiągnąć dobry wynik w krajowych i europejskich pucharach, ale w lidze Legia okazywała się zbyt uboga w rozwiązania z piłką przy nodze. Zamiast zbliżać się do upragnionego szczytu, coraz mocniej się od niego oddalała. Z czterech sezonów, jakie rozegrała od ostatniego mistrzostwa, tylko w pierwszym Runjaicia została wicemistrzem. Zwykle perspektywy wywalczenia tytułu traciła już jesienią. Feio, jak można było się spodziewać, wytrwał na stanowisku tylko trochę ponad rok. I podczas gdy Runjaić gwałtownie znalazł zatrudnienie w czołowej lidze świata i zadomowił się w Udinese na poziomie Serie A, Legia czeka na czwartego trenera od jego odejścia. Do zdobycia mistrzostwa nie zbliżyła się przez te półtora roku choćby o centymetr.
Po zwolnieniu Iordanescu, kolejnego zagranicznego trenera, który nie przyjął się w Legii, w Warszawie pracuje tymczasowo szkoleniowiec własnego chowu (Inaki Astiz), a władze szukają rozwiązania docelowego. Obliczonego oczywiście na ratowanie sezonu. W Pucharze Polski już stołecznej ekipy nie ma. W europejskich pucharach trudno zrobić krok do przodu - byłby nim awans do Ligi Europy, ale Iordanescu i jego ludzie przegrali go w Larnace. W Lidze Konferencji trzeba by dostać się do półfinału, by przebić osiągnięcie Feio. Priorytetem stanie się więc Ekstraklasa. Dwunastopunktowa strata do lidera na tym etapie, przy meczu rozegranym mniej, wciąż nie jest nie do odrobienia, zwłaszcza iż Górnik Zabrze i Wisła Płock niekoniecznie spodziewały się być aż tak wysoko po 14 kolejkach. Legia będzie więc szukać kogoś, kto od razu zacznie wygrywać. Tak, by przynajmniej awansować do europejskich pucharów. A najpóźniej za rok, teraz to już na pewno, przywieźć do Warszawy mistrzostwo Polski.
Spirala błędów
Działając doraźnie, myśląc o ratowaniu rundy, sezonu, twarzy, Legia popełnia błędy. Lub, jak za kilka lat powie pewnie Mioduski, dokleja kolejne łaty do piłki, z której uchodzi powietrze. Im bardziej motywem wszystkich działań staje się zaspokojenie głodu mistrzostwa, im bardziej Legia szuka kolejnych impulsów, tym bardziej prawdopodobny staje się kolejny sezon, w którym w Warszawie, zamiast patrzeć w górę, będą musieli patrzeć w dół. Może jeszcze nie w tym roku, może w następnym, albo jeszcze kolejnym, ale Legia znów wpadła w spiralę doraźnych działań. A iż otoczenie ligowe jest bardziej wymagające niż kilka lat temu, iż Polska dorobiła się kilku innych drużyn regularnie grających w pucharach i wydających spore pieniądze, tak coraz trudniej będzie panicznymi ruchami ratować sezony, jak udawało się jeszcze w poprzedniej dekadzie. Pytanie, czy w Warszawie znajdzie się odważny, który przerwie tę spiralę i wróci do Legii projektowej, nie wyrzucając jej do kosza przy pierwszym kryzysie, choćby za cenę gorszego sezonu. Tak, jakby te ostatnie, z cyklem od kryzysu do kryzysu, były w czymkolwiek lepsze.

2 godzin temu

















