"Bezczelny jak Dyzma". Piesiewicz pokazuje środkowy palec. To już jest wojna

1 dzień temu
Zdjęcie: Fot. Kuba Atys/Agencja Wyborcza.pl, screen, youtube.com/@OnetRano


Polski Komitet Olimpijski przeżywa wizerunkową tragedię, a minister sportu Sławomir Nitras wypowiedział otwartą wojnę jego prezesowi Radosławowi Piesiewiczowi, którego machlojki już odbijają się na sytuacji finansowej komitetu. - Trzeba odwołać tego gościa - mówi nam jeden z do niedawna bliskich współpracowników Piesiewicza, ale opozycjoniści w PKOl nie mają na to konkretnego planu. Zajrzeliśmy za kulisy zamieszania na szczycie polskiego sportu.
- Trzeba odwołać tego gościa – mówi o prezesie Radosławie Piesiewiczu jeden z członków prezydium zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego. – Jak? – pytam. – No właśnie, dobre pytanie - uśmiecha się smutno mój rozmówca.


REKLAMA


Zobacz wideo Kurek dostał pytanie o kolejne igrzyska. Ależ niespodzianka. "Nieśmiertelni"


Półtora roku temu Radosław Piesiewicz został wybrany nowym szefem polskiego olimpizmu. I zaczął brylować. Pokazywał się jako lew salonowy, aspirował do miana znawcy wszystkich dyscyplin i do miana lekarza, który potrafi znaleźć recepty na wszystkie bolączki polskiego sportu. Ale od miesiąca z okładem prezesa nie widać i nie słychać. Po igrzyskach olimpijskich Paryż 2024 ukrył się w cieniu – nie słyszy pytań o niejasne działania jego i instytucji, na czele której stoi. Czy we wtorek 17 września na zarządzie Polskiego Komitetu Olimpijskiego (początek o godz. 13) Piesiewicz odzyska rezon i skontruje? A może zaskoczy pokorą i spokojnie, merytorycznie wyjaśni to, co wyjaśnień się domaga? Przypomnijmy:


minister sportu Sławomir Nitras już prawie miesiąc czeka na odpowiedź, dlaczego aż 13 polskich związków sportowych nie mając w Paryżu żadnych swoich sportowców miało tam w sumie aż 19 działaczy;
wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego działacze przebywali na igrzyskach wraz z osobami towarzyszącymi i dlaczego lecieli do Paryża rządowym samolotem;
niejasne pozostaje, dlaczego prezes Piesiewicz i jego rodzina latając korzystali z takich przywilejów, jakich nie mają choćby największe gwiazdy polskiego sportu: prezes i jego rodzina przez niespełna półtora roku aż 35 razy skorzystali z usługi VIP na lotnisku Chopina w Warszawie, co każdorazowo kosztuje 1600 złotych za pierwszą osobę i 1000 złotych za każdą następną, a naszym sportowcom nikt nie podstawiał limuzyn pod samoloty;
niejawna pozostaje wysokość pensji, którą Piesiewicz pobiera jako szef polskiego olimpizmu: plotki mówią, iż to choćby 150 tysięcy złotych miesięcznie. Pewne jest jedno: Piesiewicz to pierwszy w 105-letniej historii PKOl prezes, który pobiera wynagrodzenie;
nie wiadomo, dlaczego małżonka prezesa przez pół roku zarobiła w państwowym banku Pekao SA ponad milion złotych, nie mając określonego zakresu obowiązków;
zastanawiające jest też, co jeszcze tuż przed igrzyskami (w lipcu bieżącego roku) Piesiewicz robił w radzie nadzorczej tego banku (pozostawał w niej przez dwa lata);
niewyjaśnione są kwestie umów między spółkami skarbu państwa a związkami sportowymi, w których Piesiewicz pośredniczył jako szef PKOl.


To tylko część pytań bez jasnych, satysfakcjonujących odpowiedzi. Tak naprawdę trudno zebrać wszystkie pytania w jednym miejscu. A najgorsze jest to, co anonimowo mówi w rozmowie ze Sport.pl jeden z członków prezydium zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego: - My jako prezydium o bardzo wielu rzeczach nie wiemy. Tak, wiem, iż to jest nasza wina. Przyznaję, iż to nie tak powinno wyglądać. Piesiewicz przejął całą władzę i rządził jak król – słyszymy.
Oto furtka do odwołania Piesiewicza. „Sprawa jest ewidentna"
Efekty? Opozycja chciałaby odwołać Piesiewicza po zaledwie 1,5 roku z jego czteroletniej kadencji. – choćby jeżeli w wyniku trwających kontroli [m.in. skarbówki] nie zostaną mu postawione twarde zarzuty, to w naszym statucie jest zapis, iż o ile prezes szkodzi wizerunkowi PKOl, to można dążyć do odwołania go. Tu sprawa jest ewidentna. Ale całą procedurę będzie bardzo trudno przeprowadzić – przyznaje jeden z działaczy. - My sobie możemy mówić, iż najlepiej byłoby Piesiewicza odwołać i w jego miejsce powołać Adama Korola [był ministrem sportu, jest wiceprezesem PKOl, a po odwołaniu prezesa władzę trzeba byłoby powierzyć któremuś z wiceprezesów – red.], natomiast walne zgromadzenie trzeba przygotować, co wymaga czasu, i żeby był sens je zwoływać, to tak naprawdę trzeba porozmawiać ze wszystkimi 150 delegatami i przekonać się, czy mamy większość – dodaje.
W statucie Polskiego Komitetu Olimpijskiego znajdujemy następujące informacje:


mandat członka zarządu wygasa wskutek m.in. odwołania;
w tym samym Artykule 19. znajdujemy potwierdzenie, iż „W czasie trwania kadencji Zarząd albo Komisja Rewizyjna mogą odwołać, w drodze uchwały, ze swojego grona członków, którzy nie wywiązują się ze swych obowiązków lub swoim postępowaniem naruszyli Statut lub dobre imię PKOl";
a w Artykule 22. znajdujemy informację, iż odwołanie jest możliwe większością 2/3 głosów przy obecności co najmniej 2/3 ogólnej liczby osób uprawnionych do głosowania.


A zatem zarząd choćby we wtorek może zwołać walne zgromadzenie, które miałoby głosować nad losem prezesa. Musiałoby na nie przyjechać co najmniej 100 ze 150 delegatów uprawnionych do głosowania i z tej setki co najmniej 67 osób musiałoby zagłosować za odwołaniem Piesiewicza.
- Jak jest na dziś? Chyba niekoniecznie tę większość mamy, choć mam wrażenie, iż z każdym dniem rośnie liczba ludzi, którzy na Piesiewiczu się poznają – mówi nasz informator.
Działacze się boją. „Każdy może mnie grillować"
Żeby spróbować oddać nastroje w Polskim Komitecie Olimpijskim w sytuacji, w której opinia publiczna ma o nim coraz gorsze zdanie, rozmawialiśmy w minionych dniach z kilkoma członkami komitetu. Niestety, tylko anonimowymi, bo to w ostatnich tygodniach typowe dla ludzi, którzy w polskim sporcie zajmują wysokie stanowiska. Brak odwagi? Raczej nie, raczej dobra znajomość charakterów Piesiewicza i Nitrasa. Panowie są w stanie wojny, a wszyscy wokół stają się ofiarami. Piesiewicz nie chce odpowiedzieć na pytania Nitrasa. A Nitras, choć działa w majestacie prawa, jest porywczy i wylewa dziecko z kąpielą.
– Panie redaktorze, dziękuję, iż porozmawialiśmy, iż mnie pan wysłuchał i wszystko dobrze pan napisał, ale ja się jednak boję i wszyscy w naszym związku się boimy, iż coś się ministrowi w tym wywiadzie nie spodoba i skreśli nasz sport. Niestety, on wszystkich działaczy wrzuca do jednego worka. Ja mogę pokazywać gotowość do rozmowy z nim, ale on może wcale nie chcieć rozmawiać – mówi mi jeden z przedstawicieli sportów zimowych w bardzo ciekawej rozmowie.


Publikacji tej rozmowy nie będzie, mogę ją tu tylko zreferować. Otóż pytałem, co na letnich igrzyskach w Paryżu robili polscy działacze od bobslejów, skeletonu, łyżwiarstwa szybkiego czy biathlonu. A jeden z nich tłumaczył – naprawdę długo i ciekawie – iż wiele innych państw też wysłało do Paryża swoich przedstawicieli z tych sportów, iż na letnich igrzyskach byli szefowie poszczególnych światowych federacji tych dyscyplin i iż to była doskonała okazja, żeby zaaranżować spotkania i w mniej formalnych niż zwykle okolicznościach postarać się o ściągnięcie do Polski różnych zawodów czy o dofinansowanie ambitnych programów.
Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, iż ten działacz zabrał mnie za kulisy sportowej dyplomacji i przedstawił naprawdę konkretne wyniki swoich paryskich działań. - Każdy może mnie grillować, za to, iż jako człowiek ze sportu zimowego pojechałem na letnie igrzyska, ale dopięliśmy pewną istotną sprawę, a na kolejne zyskaliśmy dobre widoki. Pewnie ktoś i tak powie, iż go nie przekonałem, ale naprawdę bardzo pracowicie spędziłem czas w Paryżu, na pewno mogę patrzeć w lustro bez żadnego wstydu i chciałbym mieć okazję wytłumaczyć to ministrowi Nitrasowi. Chciałbym mu pokazać szczegóły mojego pobytu w Paryżu. I już bym nie chciał być wyzywany przez kibiców od leśnych dziadków – mówił działacz.
Niestety, z możliwości wytłumaczenia czegokolwiek ministrowi Nitrasowi nie skorzysta – wywiad na Sport.pl mógł być przecież dobrym wstępem. Okazało się, iż zbyt wielki jest w działaczu strach o to, iż samą próbą wytłumaczenia się ministrowi podpadnie, a nawet, iż w jego oczach od razu przepadnie. Zwłaszcza iż temu działaczowi w środowisku przyczepiono łatkę zwolennika Piesiewicza. A Piesiewicz swoimi działaniami doprowadził do tego, iż dziś mało kto do sympatyzowania z nim się przyznaje.
„Myśmy się bardzo cieszyli, iż przyszedł Piesiewicz". A prezes pokazuje środkowy palec
- Ja czekam na zarząd. Czekam aż prezes odpowie na wszystkie pytania. o ile odpowie i te odpowiedzi będą miały sens, to dlaczego miałbym go nie popierać? – pyta jeden z członków z zarządu, który też zastrzega sobie anonimowość. - Wybraliśmy Piesiewicza półtora roku temu, początek miał bardzo obiecujący, wiele małych związków sportowych na jego przyjściu skorzystało, dostało sponsorów, których nigdy wcześniej w tych sportach nie było. Myśmy się bardzo cieszyli, iż przyszedł Piesiewicz i te spółki załatwił. Bo sport potrzebuje pieniędzy, a polski sport jest niedofinansowany, co widać, gdy porównamy wydatki na sport u nas i w tych krajach, które są dużo lepsze w klasyfikacji medalowej na igrzyskach. Szkoda, iż teraz spółki skarbu państwa odsuwają się od PKOl, ta zadyma jest niepotrzebna – dodaje, mając na myśli to, iż spółki powypowiadały komitetowi umowy.


Ta „zadyma" to oczywista konsekwencja zachowania Piesiewicza. - PKOl działa za mało transparentnie. I to jest główna przyczyna całego zamieszania - mówił na początku września w rozmowie ze Sport.pl Tomasz Chamera, wiceprezes PKOl, który nie bał się podpisać pod swoimi wypowiedziami. - Minister, jak i każdy obywatel, ma prawo zadawania pytań, wyjaśniania wątpliwości, uzyskiwania odpowiedzi. Przecież to środki publiczne. o ile nie chcemy czegoś ujawnić, od razu wzbudzamy wątpliwości i podejrzenia, iż coś chcemy ukryć. Niestety, retoryka PKOl, a tak naprawdę retoryka prezesa, bo te pisma nigdy nie były konsultowane, jest drogą na zwarcie. Ta retoryka sprawiła, iż zabrnęliśmy w ślepy zaułek i mamy dwa wyjścia – albo prezes odchodzi, albo będzie kontynuowana wojna z ministerstwem. W tej chwili impas trwa, nic się nie zmienia. Piłka na zmianę statusu jest po stronie prezesa PKOl. To on powinien stanąć na wysokości zadania i próbować załagodzić sytuację, zamiast machać przysłowiową szabelką i jeszcze namawiać do tego przedstawicieli związków – dodawał Chamera. Szef polskiego żeglarstwa przyrównał choćby postawę Piesiewicza do pokazywania nam wszystkim środkowego palca.
Początek września, połowa września, koniec września – Piesiewicz wszystko odwleka
Co na to Piesiewicz? Otóż nic. Po rozmowie z Chamerą przez rzeczniczkę prasową PKOl Katarzynę Kochaniak poprosiliśmy o umówienie spotkanie z Piesiewiczem. W odpowiedzi usłyszeliśmy, iż prezes nie ma nic do ukrycia, ale na razie nie będzie się do niczego odnosił i iż zrobi to w połowie września – na spotkaniu z dziennikarzami. Nic takiego nie nastąpiło. Kilka dni temu PKOl na swojej stronie internetowej poinformował, że: „Do wszystkich kwestii pojawiających się w przestrzeni publicznej Prezes PKOl odniesie się na koniec września br."
Ta gra na zwłokę jest nie do obrony. - Dlaczego to jest ciągle przesuwane? Przecież PKOl przeżywa wizerunkową tragedię, tu nie ma czasu, bo sponsorzy odchodzą, a ludzie myślą jak najgorzej o wszystkich działaczach – iż kombinatorzy, złodzieje – tłumaczę jednemu ze zwolenników Piesiewicza w zarządzie. - Ma pan rację. Tak, ma pan rację... Ja tu nie chcę mówić, iż coś wymaga czasu, iż trzeba coś sprawdzić i dlatego prezes zwleka, ale bywa tak, iż na pewne sprawy trzeba czekać, zwłaszcza w urzędach. Ale mam nadzieję, iż może prezes przyspieszy, bo jestem za tym, żeby pewnych barier nie przekraczać. Fajnie by było, żeby w tym wszystkim była zachowana jakaś kultura – słyszę w odpowiedzi.
Pytać Piesiewicza o kasę to znaczy nie mieć kultury?
Śmieszno-strasznie robi się, gdy od tego samego człowieka słyszę, iż brakiem kultury wykazał się Chamera, pytając Piesiewicza o pewną na pozór osobistą sprawę. - Pytania o zarobki żony prezesa wykraczały już poza osobistą kulturę. Takie pytania padały w prasie i prasa ma swoje prawa, natomiast o ile ktoś jest w gronie przyjaciół, kolegów, to nie wiem czy powinien się tak zachowywać – mówi ten działacz, wracając do wydarzeń z 19 sierpnia, z prezydium PKOl.


Na prezydium Chamera miał nie tylko dociekać, ile zarabia Piesiewicz, ale też jak to się stało, iż małżonka Piesiewicza w kilka miesięcy zarobiła ponad milion złotych w banku Pekao SA. To bank publiczny, który niedawno tłumacząc się kłopotami zawiesił współpracę marketingowo-sponsoringową z polskim żeglarstwem.
Oczywiście kwestia zarobków Piesiewicza jest sprawą ważniejszą, może choćby najważniejszą. Absolutnie nie powinno być tak, iż prezydium zarządu PKOl w wyniku finansowym za 2023 rok zauważa pozycję "Wynagrodzenia osób wchodzących w skład organów zarządzających", a prezes odmawia odpowiedzi na najprostsze pytania: ile z tej kwoty trafiło na jego konto i kto jeszcze z "organów zarządzających" pobiera pensję.
Piesiewicz obiecywał, iż nie będzie doił chudej krowy
Sport.pl nieoficjalnie ustaliło, iż część tych 1,5 mln stanowią pensje oraz odprawy i nagrody dla sekretarza generalnego oraz jego asystentki z poprzedniego zarządu PKOl. Natomiast Piesiewicz wybrany na prezesa w kwietniu prawdopodobnie już od maja dostawał wynagrodzenie. To zaskakujące o tyle, iż tuż przed objęciami rządów w rozmowie ze Sport.pl mówił, iż PKOl jest w słabej kondycji finansowej, więc początkowo nie będzie w nim zarabiał, bo ma taką zasadę, iż nie doi się chudej krowy. Zapewniał też, iż wysokość swoich poborów na pewno będzie konsultował z zarządem.
Poza Piesiewiczem w komitecie zarabiać ma jeszcze sekretarz generalny Marek Pałus, czyli sprawdzony współpracownik prezesa z Polskiego Związku Koszykówki, którego Piesiewicz pozostaje prezesem.


Ale czy w PKOl zarabia ktoś jeszcze? Ile? Tego nie wiedzą choćby ci, którzy mają prawo pytać i pytają jak wiceprezes Chamera. A rozbrajające jest niezrozumienie czy celowe rozmywanie sprawy prezentowane przez tych, którzy stoją za Piesiewiczem.
Kuriozum. „Dopóki nic nie muszę dokładać, to nie muszę wiedzieć"
W tym miejscu warto pokazać fragment rozmowy z jednym z takich nierozumiejących albo rozmywających działaczy. Komentarz odautorski chyba nie będzie potrzebny.
Na prezydium dowiedzieliście się, iż w 2023 roku PKOl wydał 1,5 miliona złotych na wynagrodzenia dla władz, ale prezes nie powiedział wam, kto konkretnie i ile zarobił.
- To chodzi o wszystkich pracowników Polskiego Komitetu Olimpijskiego.


Nie, chodzi o osoby zarządzające.
- Mówię panu, iż tu chodzi o pensje wszystkich pracujących w PKOl.
A ja mówię, iż w wynikach finansowych PKOl za rok 2023 wydana kwota 1,5 mln złotych jest przyporządkowana do pozycji „Wynagrodzenia osób wchodzących w skład organów zarządzających". Trudno uznać, iż to kwota łącznych pensji ludzi z działu marketingu, sekretarek itd.
- Nie wiem, nie chciałbym się wypowiadać o sprawach, których nie znam, o których nie słyszałem. Tak naprawdę nie wiemy – ktoś coś powie, ktoś coś przeinaczy i dlatego ludzie się boją z wami rozmawiać, bo nie zawsze piszecie to, o czym się do was mówi.


I dalej:
Czy to nie jest nienormalne, iż wy w prezydium nie wiecie, kto dostaje pieniądze i ile ich dostaje?
- Z tego, co wiem, to jest jakiś paragraf, który nie pozwala ujawniać wysokości zarobków. Jest RODO, jest też w dobrym tonie, żeby nie pytać, kto ile zarabia. Jak rozmawiam z kolegami, którzy zarządzają dużymi firmami, to oni mi mówią, iż starają się trzymać zarobki w dużej tajemnicy, ponieważ ludzie często są przekonani, iż robią więcej od tych, którzy lepiej zarabiają, a w rzeczywistości to nie jest prawdą. Może to jest dobry pomysł na utrzymanie jakiegoś porządku, ale nie mnie to oceniać. Ja dopóki nie muszę nic dokładać, to nie muszę wiedzieć, ile ktoś zarabia – ważne, żeby był skuteczny.
„Nie wierzę, iż Piesiewicz powie, ile zarabia. Jest bezczelny. Jak Nikodem Dyzma"
- Nie wierzę, iż prezes w końcu powie nam, ile zarabia, a przecież to z góry powinniśmy wiedzieć. Dziwne to wszystko. Gość jest bezczelny. Jak Nikodem Dyzma. Inaczej to miało wyglądać, przychodził z pięknymi hasłami o nowej jakości, o dynamice, o zmianach. Uwierzyliśmy mu, a teraz czujemy się oszukani – mówi mi przedstawiciel opozycji.


Porównanie Piesiewicza do Dyzmy coś nam przypomina. - Wyobraźmy sobie, iż po wygranych przez pana wyborach któryś z mistrzów polskiego sportu powie, iż pana nie zna i iż rządzić PKOl przyszedł Nikodem Dyzma. Zagotuje się pan? Będzie pan odpowiadał? - pytaliśmy Piesiewicza półtora roku temu, gdy stało się jasne, iż wygra wybory.
- A po co odpowiadać? Odpowiadać można pracą. I ta praca takich ludzi później denerwuje. I oni krytykują, bo już nie mają wyboru, bo znaleźli się w ślepym zaułku. Pracą zawsze człowiek się obroni – mówił.
Z dumą wyliczał nowych sponsorów. „Z tego się PKOl nie wyżywi"
Jak ta praca Piesiewicza wygląda? Dziś wobec gigantycznego kryzysu nie sposób oceniać ją dobrze. Fakt, iż Piesiewicz w półtora roku ściągnął wielu sponsorów. - Krajowa Grupa Spożywcza, Tauron, PKP Intercity, Profbud, Enea, Plus, adidas, Itaka, ATT Investments, Bizuu, Art in House, Lilou, Stroer, Toyota Okęcie, Max – jak widać, trochę nowych sponsorów jest – z dumą wyliczał prezes w rozmowie ze Sport.pl tuż przed igrzyskami.
Dziś z prezydium zarządu PKOl słyszymy gorzkie podsumowanie: - Bardzo złe są te wiadomości o wycofywaniu się kolejnych spółek skarbu państwa. Sponsorzy, którzy zostali, raczej nie dają pieniędzy, to głównie barter. Czyli jedna firma za bycie sponsorem daje mieszkania na nagrody dla olimpijczyków, kolejna daje wczasy, następna diamenty, inna obrazy, jeszcze inna zapewniała wszystkim olimpijczykom opiekę medyczną. Z tego się PKOl nie wyżywi, a odcięcie spółek skarbu państwa to metoda na zagłodzenie instytucji.


Podobno ze stumilionowego rocznego budżetu komitetu aż 80-90 proc. stanowią pieniądze publiczne.
Pomagał mu przyjaciel z PiS. „Tego lubię, to mu dam, a ten jest dla mnie niemiły, to jego sport nic nie dostanie"
Coraz więcej ludzi dobrze zorientowanych w sytuacji mówi, iż mechanizm pozyskiwania publicznych pieniędzy był prosty, ale do czasu – tylko za rządów Prawa i Sprawiedliwości. Piesiewicz jako prezes załatwiał wtedy wsparcie swojego przyjaciela, a zarazem ministra aktywów państwowych. Jacek Sasin rządził spółkami skarbu państwa i po prostu umożliwiał Piesiewiczowi podpisywanie umów z kolejnymi państwowymi firmami.
Jak się okazuje, rozliczenia między PKOl, spółkami skarbu państwa a związkami sportowymi stały się tak zawiłe, iż właśnie prześwietla je skarbówka. - Podpisywanie umów ze spółkami skarbu państwa za pośrednictwem PKOl to jakiś absurdalny wytwór. Nie wiem, na jakiej zasadzie dzielone były środki, nie omawiano tego na posiedzeniach prezydium czy zarządu. Brak transparentności generuje dalsze pogłoski. Słyszymy komentarze, iż prezes sobie sam decydował na zasadzie: „Tego lubię, to mu dam, ten mnie wspomaga, to też coś dostanie, a ten jest dla mnie niemiły, to jego sport nic nie dostanie" – komentował na Sport.pl Chamera.
- Mogę panu wprost powiedzieć, dlaczego PKOl pośredniczył – otóż dlatego, iż ma bardzo mocny brand. Brand PKOl przyciąga firmy, które chciałyby się promować poprzez sport. Te firmy dzięki PKOl wypracowują sobie większy tzw. ekwiwalent reklamowy. To bardzo dobrze, iż PKOl pośredniczył, to się zdarzyło po raz pierwszy w historii Polskiego Komitetu Olimpijskiego. To wyjątkowe wzmocnienie dla polskich związków sportowych – przekonuje mnie jeden ze zwolenników Piesiewicza.


„Zabrał dla siebie około 80 procent"
Takiej argumentacji nie kupuje minister Nitras. On nie uważa, iż na takich praktykach zyskują wszyscy. - Zabrał dla siebie około 80 procent. Nie wiadomo, co się z tymi pieniędzmi stało – stwierdził kilka dni temu.


Bardzo interesująca w tym kontekście jest opowieść prezesa jednego ze związków. Otóż zarządzana przez niego federacja miała podpisaną umowę ze spółką skarbu państwa i nagle ta umowa została wypowiedziana, gdy Piesiewicz zaczął rządzić PKOl. Po czym za chwilę spółka do współpracy ze związkiem wróciła, ale już za pośrednictwem PKOl. - Nie mieliśmy innego wyboru. No co ja mam panu powiedzieć? – słyszymy.
Piesiewicz pytał buńczucznie: „Wie pan w jakiej konkurencji ja startuję?"
Piesiewicz ze swoich działań do niedawna był bardzo dumny. Tłumaczył, iż dzięki jego staraniom choćby polskim pięściarzom ich związek zaczął wypłacać stypendia. Prezes PKOl poczuł się tak wielkim mecenasem polskiego sportu, iż przed igrzyskami na bilbordach sponsorów i w kolorowych magazynach pozował razem z największymi gwiazdami polskiej kadry olimpijskiej – z Igą Świątek, Wilfredo Leonem czy Natalią Kaczmarek.
- Pana obecność w gronie mistrzów po prostu rodzi komentarze o pańskim parciu na szkło i właśnie te żartobliwe pytania o konkurencję, w której pan startuje – zauważaliśmy. - Wie pan, w jakiej konkurencji ja startuję? W takiej, żeby nasi zawodnicy mieli wszystko, czego potrzebują – odpowiadał prezes.


PKOl już raz odwołał galę. Nie wiadomo czy ma pieniądze na nagrody dla olimpijskich medalistów
interesujące czy za niespełna miesiąc Piesiewicz spojrzy w oczy gwiazdom, w blasku których się grzał. - 12 października teoretycznie ma się odbyć gala dla olimpijczyków z Paryża. Jak zliczymy kwoty dla zawodników i trenerów na nagrody, które im Piesiewicz obiecał za medale, to wychodzi, iż trzeba mieć około trzech milionów złotych. Czy mamy? Nie wiemy. Wiemy tylko, iż jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji – słyszę od jednego z członków prezydium.
Czy ze względu na sytuację finansową PKOl galę przesunięto z 30 sierpnia na 12 października? – dopytuję. - Podobno nie, ponoć decydująca była zła atmosfera. Ech, no to teraz pozostało gorsza – podsumowuje mój rozmówca.
Skrucha? Pokora? „Czegoś takiego zabrakło"
Na koniec jeszcze kilka słów a propos pokory, skruchy, umiejętności przyznania się do błędu. Jednego z działaczy zaproszonych do Paryża przez Piesiewicza zapytałem, dlaczego oni wszyscy pozabierali na igrzyska swoje partnerki. - Zaproszenia z PKOl przyszły dla prezesów z osobami towarzyszącymi. I myślę, iż każdy po prostu chciał skorzystać z takiego zaproszenia, każdy chciał zabrać swoją żonę, bo na co dzień my jesteśmy bardzo dużo poza domami. Ale wiem, iż taki argument może nie przekonać czytelników, kibiców. Bo prawda jest taka, iż jak się człowiek decyduje na bycie prezesem, to przecież z wszelkimi konsekwencjami – usłyszałem. A po chwili usłyszałem coś więcej: właśnie skruchę, przyznanie się do błędu. Na moje stwierdzenie, iż rozwiązanie było proste – prezesi powinni podziękować za zaproszenia z osobami towarzyszącymi i odpowiedzieć: „Chętnie, ale za małżonkę czy narzeczoną zapłacę", odpowiedź była jednoznaczna: - Absolutnie tak, ma pan rację, zgadzam się w stu procentach. Czegoś takiego zabrakło.
- Dobrze słyszeć takie głosy, ale jednocześnie wiem, iż część działaczy na refleksję się nie zdobywa, identycznie jak Piesiewicz. Po coś to zostało zrobione, prezes dobrze poznał ludzi i zauważył, iż część uznaje, iż im się coś po prostu należy i już, więc spełnił ich oczekiwania, kupując sobie ich przychylność – mówi mi jeden z opozycjonistów. - Na pewno przekonać większość delegatów do odwołania prezesa to będzie bardzo trudne zadanie. Choć może po tych wszystkich odejściach sponsorów i przy tym jak Piesiewicz się chowa, uda się to zrobić – dodaje działacz.


Może być potrzebny jeszcze jeden wstrząs
„Może uda się to zrobić" to mało jak na skalę nieprawidłowości i niejasności. Trudno zrozumieć, jak to możliwe, iż opozycjoniści w PKOl wciąż nie czują, iż mają większość. Niestety, wygląda na to, iż działaczom, którzy dostali cokolwiek dzięki działalności Piesiewicza, trzeba jeszcze większych wstrząsów, by zmienili zdanie i zechcieli go odwołać. Trudno życzyć źle polskim medalistom paryskich igrzysk, ale gdyby znów odwołano galę dla nich, niewątpliwie byłby to kolejny w ostatnim czasie mocny wstrząs w PKOl sterowanym przez Piesiewicza.
A może przełom przyniesie już wtorkowy zarząd? Od opozycjonistów słyszę, iż nie wiedzą, czy już teraz zdecydują się zwołać walne. - Na pewno zrobimy to tylko wtedy, gdy będziemy wiedzieli, iż będziemy mieli większość – deklaruje jeden z nich.
Idź do oryginalnego materiału