Kapitalnie, iż doczekaliśmy się idola z zupełnie innej, pozaziemskiej sfery. Wielka duma! 23 lipca, czwartkowe przedpołudnie. Warszawa, lotnisko imienia Fryderyka Chopina, hala przylotów.
Przed budynkiem kręcą się liczniejsi niż zwykle policjanci, zaparkowano wozy transmisyjne największych stacji telewizyjnych i radiowych. Turystyczny sezon, który mamy w pełni, jest „przez coś” zakłócony. Po wejściu na terminal widać, iż ludzi jest sporo, a większość niekoniecznie stanowią podróżujący. zwykle ponadprzeciętna frekwencja „na przylotach” wiązała się z witaniem sportowców wracających z wielkich sportowych imprez. Na myśl przychodzą powroty piłkarzy z mundiali czy mistrzostw Europy po kolejnych blamażach i nieśmiertelne „nic się nie stało” chóralnie odśpiewywane przez wiernych kibiców, często ślepo zapatrzonych w boiskowych „gwiazdorów”. Tym razem jest jednak inaczej, bo stało się – i to bardzo wiele! W kraju zamelduje się gwiazdor z prawdziwego zdarzenia. Przybędzie do Warszawy niemal wprost z kosmosu, bo z krótkim przystankiem w niemieckiej Kolonii, gdzie przechodził rutynowe badania medyczne. Jego niepopularne imię i dwuczłonowe nazwisko jest odmieniane w hali przylotów przez wszystkie przypadki. Sławoszu Uznański-Wiśniewski, czekamy!