Stworzyliśmy potworka. Tak Polska sama sobie szkodzi

1 godzina temu
Ponad połowa drużyn z Ekstraklasy już odpadła z Pucharu Polski, mimo iż żadna nie przegrała z rywalem z niższej ligi. Obecna formuła rozgrywek nie tylko odejmuje im kolorytu, ale i zmniejsza szanse na dobre wyniki w europejskich pucharach.
Najsłynniejszą sceną w słynnym filmie "Hooligans", pokazującym mechanizmy funkcjonowania grup kibicowskich, jest moment losowania Pucharu Anglii. Gdy okazuje się, iż Millwall, grające od lat w niższych ligach, trafia na nielubianych sąsiadów z West Hamu, fani obu klubów świętują, jakby ich drużyna zdobyła trofeum. Niezależnie od szerokości geograficznej, największą magią krajowych pucharów jest możliwość spotkania z dawno niewidzianym rywalem. Zderzenia światów. Wyjścia poza bańkę ligi, w której gra się na co dzień, często od wielu lat, z tymi samymi przeciwnikami.


REKLAMA


Zobacz wideo "Pracowałem w ciszy, obawiałem się". Obóz Lewandowskiego mógł przeszkodzić przy tworzeniu książki?


To perspektywa romantyczna. Zakładająca, iż puchar to coś dla kibiców. Szansa dla klubów z niższych lig, by zmierzyć się z piłkarzami oglądanymi tylko w telewizji. Wysłania gwiazd na szczebel powiatu. Perspektywa kapitalistyczna zakłada, iż to najprostsza droga do europejskich pucharów i najłatwiejsza szansa na zapełnienie gabloty. A przy tym wzięcia udziału w wielkim święcie, jakim jest występ na ważnym dla danego kraju stadionie, często przed władzami państwowymi, przy oprawie hymnu narodowego i na oczach całego kraju. Oba cele udaje się idealnie połączyć, gdy w pierwszych rundach dochodzi do zderzenia światów, a w finale do starcia wagi ciężkiej, czyli dwóch najsilniejszych drużyn w danym kraju. Coś jak w tym roku w Hiszpanii, gdzie najpierw Barcelona mierzyła się z osiedlowym UD Barbastro, by potem w finale zagrać El Clasico z Realem Madryt.
Dodatkowe życie
Swoje w kwestii znaczenia krajowego pucharu dokładają też regulacje UEFA. Kiedyś zwycięstwo w nim dawało start w Pucharze Zdobywców Pucharów. Po jego likwidacji stało się tylko kolejną ścieżką do Pucharu UEFA albo Ligi Europy, wreszcie Ligi Konferencji. Ale w ostatnich latach prestiż rozgrywek znów wzrósł. Podczas gdy drużyny z najniższego stopnia podium w Ekstraklasie trafiały do Ligi Konferencji, co oznaczało, iż były w lecie o jeden przegrany dwumecz od całkowitego odpadnięcia z europejskiej rywalizacji, zdobywcy Pucharu Polski dostawali jedno "życie" więcej, walcząc najpierw o Ligę Europy. Jak Legia Warszawa, która mogła w sierpniu bezkarnie odpaść z AEK Larnaka, a i tak spędza jesień w pucharach.


W kwestii wyłaniania zwycięzcy pucharu kraje mają dużą dowolność, z której korzystają zależnie od lokalnych tradycji. W Niemczech, gdzie społeczne podstawy zawodowego futbolu są bodaj najsilniejsze, nie oszczędzają zawodowców i każą najlepszym grać już od pierwszej rundy. Dzięki temu trzecioligowcy mają raz do roku okazję pokopać po kostkach Harry’ego Kane’a. Podobny system stosują też Francuzi, a światowe media co roku ekscytują się historiami klubików z terytoriów zamorskich rywalizujących z drużynami z Ligue 1. Włosi, Hiszpanie i Anglicy mają dla najlepszych więcej litości i spotkania amatorów z nimi raczej odwlekają. Najlepsze osiem drużyn Serie A przystępuje do Pucharu Włoch dopiero od 1/8 finału, kluby z Premier League zaczynają grać w Pucharze Anglii od trzeciej rundy, z kolei w Hiszpanii najlepsza czwórka startuje od 1/16 finału, ale aż do ćwierćfinału przy losowaniach stosowane są rozstawienia, by Atletico, Real czy Barcelona nie wpadły na siebie zbyt wcześnie, ale wybrały się do pozostałych na placu boju amatorów.
Polski potworek
Formuła stosowana w Polsce zawiera elementy różnych systemów, ale jest potworkiem, który nie spełnia żadnego z celów. Ani nie daje amatorskim klubikom gwarancji przeżycia piłkarskiego święta, ani nie zwiększa szans, iż w finale faktycznie zagrają najlepsze drużyny. Zaczyna się już od terminarza. W Niemczech pierwszą rundę, w której amatorskie klubiki podejmują drużyny z Bundesligi i najsilniejsze z 2. Bundesligi, rozgrywa się tradycyjnie w ostatni weekend przed startem sezonu w najwyższej lidze. Sierpniowy weekend to wręcz gwarancja lokalnego festynu piłkarskiego. W Anglii także mają zarezerwowane dla pucharu osobne weekendy, w które akurat nie gra liga, a tylko część spotkań odbywa się w tygodniu. W Polsce, gdy ktoś choćby szczęśliwie wylosuje starcie z gwiazdami, to zwykle w terminie nieprzeznaczonym dla zwykłych ludzi. Dla czwartoligowego Gryfa Słupsk starcie z Lechem Poznań rozgrywane w jakiś ciepły weekend pewnie byłoby lokalnym świętem. Grane w czwartek o 12:00 nie mogło jednak w pełni wykorzystać potencjału wydarzenia. Podobnie jak dwa lata wcześniej było z przyjazdem Legii Warszawa do Zielonej Góry w lutowy wtorek o 13:00.


To i tak jednak szczęśliwe przypadki, gdy w końcu uda się doprowadzić do takiego starcia, niezależnie od terminu i pory. Niektórzy nie mają choćby takich. Trzecioligowa Avia Świdnik już od ponad roku rzetelnie pracuje na zaszczyt dzielenia boiska z zespołem z Ekstraklasy. Zmagania w lokalnych eliminacjach rozpoczęła w październiku 2024 (!), ogrywając KS Ciecierzyn. Po wygraniu sześciu meczów triumfowała w wojewódzkich eliminacjach. To jednak w polskim systemie za mało, by zapracować na przyjazd Legii, czy Lecha. W pierwszej rundzie Avia i tak trafiła ciekawie, bo na pierwszoligowy Ruch Chorzów. W nagrodę za ogranie go dostała domowy mecz z Flotą Świnoujście, innym trzecioligowcem, który swoją drogą też pewnie wolałby zagrać u siebie lokalne święto z Pogonią Szczecin, niż jechać 840 kilometrów (!) na rywalizację z Avią. Gospodarze wygrali, więc w środę (a jakże, o 13:00), zagrają z pierwszoligową Polonią Bytom. Pokonanie ośmiu przeszkód nie przyniosło szansy sprowadzenia do Świdnika drużyny z Ekstraklasy. Może uda się za dziewiątym razem.
Łatwa ścieżka do Europy
Można by sądzić, iż skoro polski system pucharowy minimalizuje liczbę lokalnych świąt piłkarskich, to przynajmniej zmniejsza ryzyko, iż do finału dojdą przypadkowe drużyny. To też jednak nieprawda. System rozstawień kończy się w Polsce na tym, iż cztery zespoły uczestniczące w europejskich pucharach nie muszą grać w pierwszej rundzie. Gdy już jednak w październiku przystąpią do rozgrywek, żadne rozstawienia nie obowiązują. Dlatego już w pierwszym możliwym terminie doszło do powtórki majowego finału, czyli starcia Legii z Pogonią Szczecin. A także do rywalizacji dwóch czołowych drużyn Ekstraklasy, Rakowa Częstochowa i Cracovii. Oczywiście w Polsce już dawno zniesiono rozgrywanie pucharowych rewanży, by formuła rozgrywek była bardziej "dynamiczna". Przez co jeden zły dzień, jedna chybiona decyzja sędziowska, przekreśla wszelkie szanse.


Jeszcze 15 lat temu pierwszoligowe Podbeskidzie Bielsko-Biała, by przebić się do półfinału Pucharu Polski, musiało wyeliminować Wisłę Kraków, ówczesnego lidera Ekstraklasy, w dwumeczu, co naturalnie jest znacznie trudniejsze. A potem w półfinale walczyć z mistrzem Lechem Poznań również u siebie i na wyjeździe. Ostatecznie nie dało rady i w finale zagrały Legia z Lechem. Ale już w okresie 2023/24, po zmianie formuły, pierwszoligowej Wiśle Kraków wystarczyło wygrać trzy domowe spotkania z innymi pierwszoligowcami i dwa kolejne domowe z rywalami z Ekstraklasy, by zagrać na Stadionie Narodowym. Choć puchar już 15 lat temu był uznawany za najkrótszą drogę do Europy, teraz jeszcze się skróciła. Podbeskidzie sprzed 15 lat do półfinału rozgrywało siedem meczów, z czego trzy wyjazdowe i trzy z rywalami z Ekstraklasy. Wisła sprzed dwóch lat doszła do finału pięcioma meczami. Samymi domowymi i dwoma z drużynami z najwyższej ligi. O niespodzianki w pucharze jest dziś łatwiej niż kiedykolwiek. A premia, dzięki wejściu na ścieżkę Ligi Europy, jest większa niż była. Zdobywca Pucharu Polski ma dziś gwarancję rozegrania przynajmniej czterech meczów w europejskich pucharach. Cracovia, która w 2020 roku zdobyła to trofeum w specyficznym, covidowym sezonie, wylosowała wycieczkę do Malmoe i po jednym spotkaniu zakończyła europejską przygodę, choćby nie przywożąc jej do Krakowa.
Ekstraklasowe eliminacje
Europejski futbol broni się przed awansami najmniejszych klubów do dalekich rund przez rozstawienia, ale nie tylko. W Hiszpanii i Włoszech półfinały rozgrywane są w formie dwumeczu. W Anglii przez przeszło sto lat zarządzano do niedawna dodatkowe mecze, jeżeli spotkanie pucharowe kończyło się remisem, co naturalnie zmniejszało ryzyko odpadnięcia faworyta w porównaniu do rozgrywania dogrywki i serii rzutów karnych w wyjazdowym spotkaniu. W Polsce tymczasem już po 1/16 finału z rozgrywek odpadła niemal połowa drużyn ekstraklasowych. Nie dlatego, iż trenerzy nie traktują Pucharu Polski poważnie, ani dlatego, iż dochodzi do aż tak wielu niespodzianek. Nie, Cracovia odpadła z Rakowem, Arka Gdynia z Górnikiem, Legia z Pogonią, Zagłębie i Bruk-Bet z Widzewem, Wisła Płock z GKS-em, Radomiak z Zagłębiem, a Motor z Arką. Inaczej mówiąc, żadna ekstraklasowa drużyna nie została jeszcze wyeliminowana przez zespół z niższej ligi! W rozgrywanej w tym tygodniu rundzie nastąpi ciąg dalszy wzajemnego wycinania się klubów z Ekstraklasy – Pogoń gra przecież z Widzewem, Lechia z Górnikiem, Piast z Lechem, a GKS z Jagiellonią. Równolegle dwie drużyny z grona Avia, Polonia Bytom, Wisła Kraków i Zawisza Bydgoszcz awansują niebawem do ćwierćfinału, nie grając z żadną drużyną z Ekstraklasy!


W efekcie obecna formuła nie premiuje ani atrakcyjności, ani poziomu sportowego. Rozgrywanie w obrębie kilku dni dwóch spotkań Lechii z Górnikiem (najpierw puchar, potem liga), czy, jak miesiąc temu, Arki z Górnikiem, w żaden sposób nie elektryzuje ani Polski, ani zainteresowanych miast. A jednocześnie sprawia, iż teoretycznie najlepsze drużyny eliminują się wzajemnie, torując drogę do zaawansowanych faz zespołom z niższych lig, które tak akurat losowały.
Rankingowe straty
Byłoby to choćby ciekawe, gdyby nie groziło wysyłaniem do atrakcyjnej europejskiej ścieżki zespołów niegotowych sportowo. Oglądanie Wisły Kraków triumfującej na Stadionie Narodowym z Pogonią Szczecin w 2024 roku było chwytającym za serce obrazkiem, ale skutkowało srogim laniem od Rapidu Wiedeń, który – o czym przekonujemy się tej jesieni za sprawą Lecha i Rakowa – nie jest klubem nie z tej ziemi. Jeszcze lepiej porównanie widać na przykładzie konfrontacji z Cercle Brugge, w których pierwszoligowa "Biała Gwiazda" nie miała szans. Ale kilka miesięcy później Jagiellonia wyeliminowała ten sam klub z rozgrywek.
jeżeli cała polska piłka owładnięta jest aktualnie obsesją liczenia punktów rankingowych, ścigania kolejnych miejsc, wyrywania każdego punkciku krajom, które są nad nami, to zmniejszanie ryzyka na wygranie Pucharu Polski przez kogoś przypadkowego leży w interesie tutejszego futbolu. Trzy z pięciu ostatnich klubów, które dostały się do Europy tylko dzięki pucharowi – Zawisza, Arka, Cracovia – nie pokonały w niej ani jednej przeszkody. Czwarty, czyli Wisła, przebrnął dwie rundy, czyli i tak poradził sobie dzielnie. Lepiej spisuje tegoroczna Legia, która przecież w lidze nie zajęła miejsca pucharowego. Ale i ona jest na razie najsłabszym z polskich uczestników Ligi Konferencji, najbardziej zagrożonym szybkim odpadnięciem. Nie jest to najlepsza zachęta, by wysyłać do Europy drużyny, które wygrają kilka meczów w "dynamicznej" formule.
Walka o Ligę Europy
Kiedy w sierpniu niektórzy narzekali, iż żaden z polskich klubów nie dostał się nie tylko do Ligi Mistrzów, ale też do Ligi Europy, w rzeczywistości zarzuty dotyczyły tylko dwóch – Lecha i Legii. Raków i Jagiellonia, ze względu na sytuację rankingową polskiej ligi, nie miały choćby teoretycznej możliwości zagrać gdzie indziej niż w Lidze Konferencji. Do Ligi Europy mógł się z Polski dostać tylko mistrz albo zdobywca pucharu. Od tego roku sytuacja trochę się zmieni, bo dzięki rankingowym awansom także wicemistrz dostanie taką szansę. Wciąż jednak dla trzeciej i czwartej drużyny ligi sufitem będzie Liga Konferencji. Mając więc do wyboru zajęcie trzeciego miejsca w lidze, co jest nieporównanie trudniejsze, bo wymaga dobrej gry z najsilniejszymi rywalami w Polsce przez dziewięć miesięcy albo zdobycie Pucharu Polski, co wymaga szczęścia w losowaniu i pięciu wygranych meczów, lepiej iść po puchar. Nagroda za jego zdobycie jest nieproporcjonalnie duża względem włożonego wysiłku.


Wszelkie rozwiązania zwiększające liczbę meczów, czyli dokładające na poszczególnych szczeblach rewanże, mogą być trudne do wdrożenia, biorąc pod uwagę, iż ostatnio rok w rok niektóre polskie kluby kończą grę w Europie dopiero na wiosnę, przez co mają przeładowane kalendarze i jest problem z rozgrywaniem choćby jednego meczu o Superpuchar. Dlatego najsensowniejszą drogą do zreformowania Pucharu Polski jest stosowanie rozstawień w losowaniach. Być może jak w Hiszpanii, choćby do 1/8 finału włącznie. Gdyby w tym tygodniu Lech pojechał do Świdnika zamiast do Gliwic, Górnik do Bydgoszczy zamiast Gdańska, Widzew do Krakowa, zamiast Szczecina, a Pogoń grałaby z Polonią Bytom zamiast Widzewa, wszyscy by na tym skorzystali. Tak lokalne społeczności klubów z niższych lig, jak i cała polska piłka. Która przy wyrównanym poziomie oraz wynikach jak z maszyny losującej i tak zadba, by niespodzianek nie zabrakło. Nie trzeba jej pomagać formułą. Wielu słusznie uważa, iż UEFA pomogła Ekstraklasie w rankingowym skoku, powołując do życia Ligę Konferencji. Gdybyśmy jeszcze pomogli sobie sami, korzyści byłyby jeszcze większe. Walka o pierwszą dziesiątkę rankingu, czyli miejsce bezpośrednio w Lidze Mistrzów dla zwycięzcy Ekstraklasy, sama w sobie jest na tyle wymagająca, iż nie ma sensu dodatkowo jej utrudniać zasadami własnego podwórka.
Idź do oryginalnego materiału