"Otrujemy cię". Polski multimilioner: To była walka na śmierć i życie

3 godzin temu
Zdjęcie: Fot. Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.pl


- Po kolejnych próbach reanimacji wnosiliśmy Anglika na noszach na szczyt wydmy. Nie zapomnę, jak lała się na mnie krew, bo szedłem z tyłu. Przewracaliśmy się w tym piasku, idąc do helikoptera, a Anglikowi krew lała się już i z nosa, i z ust. On już wtedy nie żył - opowiada Rafał Sonik. 58-letni multimilioner przeżył w sporcie wszystko, wygrał wszystko, co mógł, ale tęskni. I zapowiada powrót.
Rafał Sonik to jeden z najlepszych sportowców i zarazem jeden z najbogatszych obywateli Polski. W 2015 roku wygrał Rajd Dakar. Przez wiele lat był jednym z najlepszych quadowców świata – Dakar aż pięć razy ukończył na podium, a Puchar Świata zdobył aż dziewięć razy. W ostatnich latach bardziej niż sportem zajmuje się wychowywaniem syna oraz rozwijaniem projektów biznesowych i społecznych. Ale zapowiada wielki powrót do sportu. Mimo iż ma już 58 lat.

REKLAMA







Zobacz wideo Sobiesław Zasada odsłania nietypowe auto



W latach 90. XX wieku razem z Jerzym Starakiem sprowadził do Polski sieć McDonald’s. Już wtedy prowadził pierwsze centrum handlowe w Krakowie. Następnie za sprawą Sonika w Polsce pojawiły się stacje paliw British Petroleum, czyli BP. Deweloperska firma Gemini Holding należąca do Sonika od 30 lat buduje też obiekty dla wielkich zagranicznych marek takich jak Géant, Carrefour, Tesco, Castorama, Bricomarché i Lidl. Gemini ma również własne centra handlowe w Bielsku-Białej, Tarnowie i Tychach.
"Forbes" podaje, iż pierwszy milion dolarów Sonik zarobił już w 1990 roku, jako 24-latek. Dziś jego majątek jest szacowany na 300-350 milionów złotych. Sonik zapewnia, iż do pieniędzy się nie przywiązuje, iż dawno ma za sobą etap fascynacji luksusem, iż nie ściga się o miejsce na liście najbogatszych Polaków i podkreśla, iż jest dumny ze swojej działalności filantropijnej. Od 20 lat mocno wspiera Stowarzyszenie Siemacha, które dba o wyrównywanie szans społecznych i edukacyjnych wśród dzieci i młodzieży. W 2012 roku powołał Stowarzyszenie Czysta Polska, które przez akcje "Czyste Tatry" sprząta górskie szlaki i zmienia świadomość społeczną turystów. Od 2023 roku Sonik napędza nowy projekt - Wielką Wyprawę Maluchów dla Dzieci. Celem motoryzacyjnej Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (tak o wyprawie mówi Sonik) jest zbieranie pieniędzy dla dzieci poszkodowanych w wypadkach drogowych, a także na edukację i prewencję.
- Mój syn ma osiem lat. Miałbym się mu chwalić, mówiąc: "Patrz, tu tatuś dał milion, a tu dwa miliony"? No i co z tego? Panu mogę powiedzieć, iż w projekt "Czyste Tatry" z własnych pieniędzy włożyłem trzy miliony dolarów, zanim dołączyli sponsorzy – mówił Sonik w rozmowie ze Sport.pl w lipcu bieżącego roku, gdy ruszała wyprawa. - Jedną trzecią wszystkiego, co zarabiam, daję na działalność społeczną. To mało czy dużo? – dodawał.
Teraz z Sonikiem rozmawiamy szerzej. Próbujemy poznać bardziej tego sportowca-milionera niż jego biznesy i projekty.



Łukasz Jachimiak: Czy to prawda, iż w rajdach Dakar nikt nie startował z tak wielką obstawą jak pan?
Rafał Sonik: To był team, a nie obstawa, ale potwierdzam - był największy pośród indywidualnie startujących zawodników. Musiałem taki mieć. Tak się stało w efekcie pogróżek. Przez nie na przykład prawie nie korzystaliśmy z kantyny, tylko mieliśmy własnego kucharza. I wszystkie produkty kupowaliśmy sami.
Jakie to były pogróżki? Dostawał pan wiadomości typu "Otrujemy cię"?
- Takie też. Były różne, chyba wszelkie, jakie można wymyślić.
Dlatego, iż zagrażał pan miejscowym faworytom?
- Tak. A gauchos w Argentynie i w Chile stoją na pagórkach wzdłuż trasy i każdy ma strzelbę. Dla zawodników z Ameryki Południowej wygranie Dakaru to był bilet do nieba. Ich przychody rosły dzięki temu choćby kilkudziesięciokrotnie. Dlatego chwytali się wszystkich dostępnych metod, żeby wygrywać. Manewrów stosowali mnóstwo, od podstawowych typu nawoływanie: "tu jedź, tu jedź!", chcąc narazić na niebezpieczeństwo mnie i innych konkurentów, aż do pogróżek. Sporo tych rzeczy mam starannie udokumentowanych. Jestem w tych sprawach skrupulatny. Miałem człowieka, który to dokumentował – na wszelki wypadek. Zobaczymy, czy kiedyś okaże się to potrzebne. A więc tak, miałem największy zespół. Jak wspomniałem - ze względów bezpieczeństwa. Nie powierzaliśmy żadnym zewnętrznym mechanikom jakichkolwiek prac przy quadzie, bo wystarczy dwie-trzy rzeczy zrobić źle i zawodnik się zabije – coś pęknie na trasie, coś się odkręci... Takie awarie decydują o wyniku. To już jest czas, kiedy bez skrępowania mogę o tym powiedzieć - Dakar to naprawdę była walka na śmierć i życie. Dosłownie. Miejscowym wszystko pomagało, a obcym wszystko mogło zaszkodzić.


Można obejrzeć w internecie film, jak na odcinku specjalnym w 2015 roku, Ignacio Casale [Chilijczyk, trzykrotny zwycięzca Dakaru] ma kłopot z łańcuchem i zębatkami, i jak ludzie rzucają się do naprawy. Tego robić nie wolno! On powinien ich odsunąć i naprawiać awarię sam, a tymczasem jedyne, co on robi, to zasłania kamerę. Nie zorientował się, iż to kamera Eurosportu, a nie organizatora, no i obrazki poszły w świat. Za pierwszym razem, za takie zachowanie jest sześć godzin kary. Za drugim - wykluczenie z rajdu. Zgadnie pan, co tu się stało?



Kary nie było?
- Najwyższą, jaką dostał, to 30 minut. Miejscowym zawodnikom cofano choćby już przypisane zgodnie z procedurą kary. W przeciwnym razie taki zawodnik wołał lokalne media, albo choćby dzwonił do polityków. Oszukiwali na potęgę. Takimi metodami, iż głowa mała. Ale okej, tym lepiej smakuje zwycięstwo nad nimi. Zwłaszcza wywalczone po latach starań. Oczywiście cudownie byłoby wygrać Dakar za pierwszym razem, jak Eryk Goczał – wow! To byłby moment niesamowitej euforii. A ja byłem trzeci w pierwszym Dakarze, potem piąty, następnie miałem wypadek, przez który rajdu nie ukończyłem, po powrocie byłem czwarty, trzeci, drugi i wreszcie pierwszy. Retrospektywnie patrząc, nie wyobrażam sobie lepszego story. I to nie o to chodzi, iż to jest story Sonika. Chodzi o to, iż to jest story sportowca! Upadałem, różne rzeczy się działy po drodze, ale konsekwentnie dążyłem do zwycięstwa i je osiągnąłem. Chyba lepszej historii bym synowi nie mógł zostawić. Oczywiście przez te sześć lat od pierwszego startu zawsze jechałem, żeby zwyciężyć, a nie wracałem jako zwycięzca i to nie były łatwe czasy. Ale retrospektywnie patrząc: ta historia była najlepsza, jaką mogłem zbudować.
Powiedział pan, iż może już mówić o Dakarze bez skrępowania - to znaczy, iż już pan na ten rajd nie wróci?
- Oczywiście, iż wrócę! Na Dakar w Arabii Saudyjskiej lub do Dakaru w Afryce.
Serio? Przecież ma pan 58 lat, wygrał pan już wszystko, na koncie ma pan miliony i jest pan zaangażowany w różne biznesy i akcje społeczne oraz przede wszystkim w wychowywanie syna.
- Ale wciąż czuję ten głód. Wrócę na pewno, tylko jeszcze nie wiem, jaki wariant wybiorę. Waham się, bo w Dakarze od 2024 zamknięto klasę quadów. Zadecydowały prawdopodobnie kwestie finansowe. Trasa Dakaru ma określoną pojemność na liczbę pojazdów – pierwszy pojazd musi stanąć na starcie OS-u o świcie, a ostatni powinien zjechać z OS-u po zmroku. Przepisy są takie, bo w nocy nie mogą latać helikoptery i organizatorzy nie mogliby zapewnić odbioru rannego zawodnika z wypadku. Oczywiście to dotyczy wysokich gór – Chile, Argentyny, Boliwii, Peru. W Arabii Saudyjskiej nie ma wysokich gór, jest pod tym względem łatwiej. Ale i tak do rywalizacji można wpuścić około 400 pojazdów, nie więcej. Średnie wpisowe od quada to około 60 tysięcy euro – za maszynę, zawodnika i mechanika, czasem dochodzi jeszcze dodatkowy członek teamu, wtedy opłata rośnie. Natomiast średnie wpisowe od SSV-a albo UTV-a to ponad 100 tysięcy euro, bo tam trzeba zgłaszać dwóch załogantów, dwóch mechaników itd. Organizatorzy Dakaru nie mogą usunąć z rajdu motocykli, bo Dakar się zaczął od motocykli. Ale ich liczbę zmniejszają. A quadów właśnie się pozbyli, żeby mieć 30-40 czy choćby 50 dodatkowych np. SSV-ów. Bo lepiej mieć ponad 100 tysięcy euro wpisowego niż po 60 tysięcy od quada.
Czyli będzie pan musiał się przesiąść z quada na inną maszynę?
- Nie muszę. Jedyny długodystansowy rajd, w jakim jeszcze nie jechałem to Africa Eco Race.



Czyli dawny Dakar?
- Prawdę powiedziawszy to Africa Eco Race kończący się w stolicy Senegalu powinien mieć nazwę Dakar, bo wiedzie dawnymi trasami tego rajdu, a jego promotorem jest Jean-Louis Schlesser, wielokrotny zwycięzca Dakaru i mistrz świata w cross-country. Już z nim rozmawiałem i usłyszałem: "Rafał, dla ciebie wpisowe to może być zero euro". Skądinąd też bym tak zrobił na jego miejscu. Jemu zależy na ściągnięciu mnie, jeżeli więc miałbym jechać quadem, to właśnie w Africa Eco Race. To by było dla mnie dopełnienie – nie mogę i nie śmiem porównywać, ale to by było jak korona ziemi. Tylko tego mi brakuje, jeżeli chodzi o największe rajdy przejechane quadem. Druga opcja to mistrzostwa świata w quadach, czyli powrót do tego, co dobrze znam i w czym byłem najlepszy. Tam się liczy punktacja, czyli trzeba kończyć każdy rajd wysoko, a niekoniecznie każdy wygrać. W swoim najlepszym sezonie wygrałem cztery z sześciu. To była dominacja. Jeszcze pomyślę, czy chcę się skupić na powrocie do walki o mistrzostwo świata. Trzecią opcją, jaką rozważam, jest powrót do Dakaru, na SSV.


Jest pan już blisko wybrania jednej z tych opcji?
- Jeszcze nie. Wiem, iż start w Africa Eco Race to projekt na dwa-trzy lata. Nazywam to roboczo "Poznać, poprawić, zwyciężyć". Mistrzostwa świata to projekt szybszy – może wystarczy być trzecim-czwartym zawsze, żeby na koniec wygrać. Ale jeżeli zawsze trzeba być nie dalej niż na drugim-trzecim miejscu, to jest to na granicy moich możliwości. W światowej czołówce są teraz zawodnicy o połowę młodsi ode mnie, a to jest sport bardzo, bardzo fizyczny - nie tylko rywalizacja na nawigację, czy doświadczenie. Umówmy się, Rafael przez cały czas jeszcze niedawno też nie wygrywał z najlepszymi, dużo młodszymi tenisistami i tak jak Roger Federer w końcu ustąpił, dostrzegając, iż młodsi są za mocni.
Federer żegnał się wynikiem 0:6 z Hubertem Hurkaczem w swoim ostatnim secie ostatniego Wimbledonu, czyli w swojej świątyni.
- I to było wymowne. Sztuką jest wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Tenis jest tu bardziej bezwzględny niż motorsport.
Ale pan mówi, iż na tę scenę wróci. Na pewno?
- Wrócę. Najbardziej podoba mi się pomysł z Africa Eco Race. To uczciwy rajd. Jak dawny Dakar. Tam wciąż nie ma cywilizacji, tam wciąż nie ma nielegalnych serwisów, tam wciąż jest walka z pierwotną pustynią. Tam świat się zahibernował. Może w Maroko trochę ewoluuje, ale w Senegalu i w Mauretanii tempo ewolucji nie jest takie, jak w Ameryce Południowej.



A co z zagrożeniami terrorystycznymi? Bo z ich powodu bodajże w 2007 roku Dakar przeniesiono?
- W 2008 roku. Ale w sumie to był przełom grudnia i stycznia, rajd anonsowano w 2007 roku, a odwołano go dzień przed startem. Byłem tam. To się działo w Lizbonie. Pamiętam totalną konsternację tysięcy ludzi na sali.
Co tam pan robił? Już tam miał pan startować?
- Jechałem tam jako asisstance Orlen Teamu, dla trzech motocyklistów, z Beatą Przygońską, mamą Kuby. Mieliśmy jechać Nissanem Patrolem. Chciałem się nauczyć Dakaru, bo nie chciałem być desperatem, który pojedzie jako zawodnik i w ogóle nie będzie wiedział, w co się pakuje. Pół roku później ogłoszono, iż Dakar jest przeniesiony do Ameryki Południowej, a ponieważ trenowałem w Kalifornii, Arizonie i Nevadzie u moich przyjaciół w południowo-zachodnich stanach USA, to wymyśliłem, iż to może być geologicznie podobne, uznałem, iż trochę już się nauczyłem, trochę wiem, bo oglądałem setki filmów, i spróbuję, a zobaczymy, co z tego wyniknie.
Z Lizbony mam bardzo fajny film: stajemy do odbiorów, podchodzą do nas oficjele, ja podaję zgłoszenie, czyta to facet, który w tej komisji był już dziesięciolecia i nagle mówi tak: "O, Monsieur Sonik, SuperSonik!". Ja wtedy jeszcze zupełnie nie byłem znany, jeszcze choćby nie byłem zawodnikiem. Natomiast jak rok później zadebiutowałem i dojechałem trzeci, to ten "SuperSonik" zaczął się naprawdę przyjmować. I na lata taki pseudonim zyskałem i u francuskojęzycznych, i w Eurosporcie, gdzie Dakar komentowali Grzesiek Gac i Sławomir Szymczak.
Wracając do moich planów – quad i historyczny Dakar w Afryce bardzo mi się podobają, ale ciągle rozważam też trzeci plan, czyli SSV i adekwatny Rajd Dakar - w tej chwili w Arabii Saudyjskiej - czyli ten, który wygrałem na quadzie. Dlatego w ostatnich latach jeżdżę maverickiem bardzo dużo.



Chciałby pan wjechać jak Goczał, czyli zadebiutować i wygrać?
- To jest nieosiągalne. Eryk między zgłoszeniem do Dakaru a startem robił prawo jazdy! Był bardzo młody, a już doświadczony, świetnie wytrenowany i w rewolucyjnym teamie.
Poważnie?
- Tak, zgłaszał się na "słowo honoru", prawo jazdy mógł zrobić dopiero miesiąc czy dwa przed Dakarem. Wtedy wypełnił kryterium wieku. Niesamowite jest, iż taki chłopak przyjechał, pojechał i od razu wygrał. Ale oczywiście kuchnia tego wielkiego zwycięstwa jest znacznie ciekawsza.
Zabierze nas pan do niej?
- To świetny chłopak – szczupły jak przecinek, a przy tym bardzo waleczny. No i nie jest sam. Erykowi pomaga tata, wujek i cała rodzina. To jest przedsięwzięcie całoroczne, nie mam pojęcia, jak miałbym to pogodzić ze swoim trybem życia – tym społecznym, tym przedsiębiorcy i tym ojcowskim. Eryk uczył się już wiele lat wcześniej, tyle, iż nie na drogach publicznych. Był quadowcem, później uczył się na tym sprzęcie, na którym wygrał. Po drugie: tata i wujek ścigali się SSV-ami i robili to na bardzo wysokim poziomie. Pod każdym względem – know-how, serwisowym, nawigacyjnym, z najlepszymi pilotami, z najlepszym sprzętem, z testami itd. I po trzecie: na koniec co decyduje o średnim tempie na OS-ach? Stosunek mocy do masy. Dlatego auta WRC zawsze są szybsze niż auta WRC 2. Pierwsza dziesiątka w generalce to WRC, około ósmego-dziesiątego miejsca wbija się najlepszy kierowca w aucie WRC 2. Te WRC kosztują po milion euro za sztukę, a te z WRC 2 – po 300 tysięcy euro. Najlepszy kierowca WRC w aucie WRC 2 mógłby być powiedzmy piąty, ale nie ma mowy, żeby wygrał. I w przypadku Eryka chodzi o to samo. Proszę zgadnąć, o ile na ostatnim etapie pojazd Eryka był lżejszy niż na pierwszym etapie. Oczywiście przy zachowaniu całej mocy silnika.
Nie mam pojęcia, bo też nie wiem, jakimi metodami można ten pojazd odchudzić.
- Częściami zamiennymi, które zabiera dla ciebie inny pojazd i zminimalizowaniem balastu. Różnica wynosiła grubo ponad 100 kilogramów! Ostatni etap Eryk wygrał. Przypomnę, iż na starcie ostatniego etapu był drugi w generalce. A jego konkurent był o te ponad 100 kilogramów cięższy i nie potrafił obronić przewagi.



Pytanie laika: nie można było już na starcie dać Erykowi maszyny lżejszej o te ponad 100 kilogramów? Wtedy maszyna byłaby zbyt wyżyłowana?
- Tak, wtedy jak cokolwiek by się stało, to straciłby nie 10-15 minut, tylko dwie godziny. Na ostatnim etapie po prostu podjęto większe ryzyko. Jak masz do przejechania dziewięć tysięcy kilometrów, to nie możesz tak ryzykować. Ale jeżeli cię stać na taką inwestycję na ostatni etap, to warto.
Warto, jeżeli drugie miejsce nas nie satysfakcjonuje i atakując pierwsze liczymy się z tym, iż możemy spaść bardzo daleko. To jest kwestia wielkich ambicji.
- Zgadza się. Właśnie tacy są Goczałowie. I dlatego mają Energylandię, a nie jakiś park rozrywki z dwoma karuzelami i jedną zjeżdżalnią. A do tego Eryk ma talent, dobre wychowanie, dobre relacje rodzinne – ma wszystko, co niezbędne. Ale to też nie oznacza, iż nie podlega ryzykom. Mówię o ryzykach mentalnych. Przecież gdy chcieli powtórzyć wynik, to organizator uznał, iż poszli o krok za daleko.
Zna pan Bartosza Zmarzlika? Skojarzył mi się z Goczałem, bo też zaczął wygrywać jako bardzo młody chłopak.
- No jasne, iż go znam. To świetny chłopak! Ma sport i wygrywanie w DNA, a przy tym to dobry człowiek. Poznaliśmy się już kilka lat temu, a opowiadał mi o nim też Tomek Gollob. Czyli jedyny mężczyzna, z którym spałem tydzień w jednym łóżku.
Słucham?
- Dostaliśmy pokój z jednym wielkim łóżkiem i gadaliśmy całymi nocami. To było podczas rajdu na pustyni w Emiratach Arabskich. Cośmy się nagadali – o Jezu, jaki byłem niewyspany! A po latach Tomek Gollob uległ wypadkowi na moim torze. Ten tor, na którym on stracił zdrowie, kupiłem, aby zachować piękne tradycje motorsportu w Chełmnie.



To na pewno boli.
- Boli, prawda. Ale bolałoby jeszcze dużo bardziej, gdybym rok wcześniej nie zainwestował. Kupiłem super maszynę do przygotowywania toru do motocrossu i tor był świetnie przygotowany. Wypadek Tomka to była ogromna przykrość. Odwiedziłem go dwu- czy trzykrotnie i wiem, iż w tym wypadku nie było winy żadnego człowieka. To był po prostu przypadek. Przez taki sam przypadek miałem kiedyś tak połamaną rękę, iż jeszcze może godzina i musieliby mi ją amputować.
Na Dakarze to pan połamał nogę nie rękę, zgadza się?
- Tak. Ręka została zmiażdżona pod Jelenią Górą, na mistrzostwach Polski. To był 27 maja 2006 roku. Bolesny prezent na 40. urodziny. Kości powychodziły w kilku miejscach, przeszedłem kilka operacji, nie zliczę, ile szwów miałem założonych. Dostałem zakażenia, a kość łokciowa praktycznie się rozleciała – cierpiałem wiele miesięcy.
Piszczy pan na lotniskowych bramkach?
- Nie, bo wszystkie implanty teraz mam tytanowe. Zresztą, w różnych miejscach ciała – w nodze mam całą konstrukcję tytanową na pamiątkę etapu do Arequipy, na pustyni w Peru. Tam, na piątym etapie Dakaru, wpadłem w dziurę po ciężarówce. Na ślepej stronie wydmy. Nie wszyscy kierowcy umieli jechać zgodnie z trasą, więc objeżdżali wydmy i podjeżdżali od drugiej strony.
To był ten rok, gdy organizatorzy puścili ciężarówki przed quadami i musieliście sobie radzić ze zniszczonymi trasami?
- Tak, to był 2018 rok. Jezu, co oni narobili! Za pół miliona dolarów czy choćby za milion dolarów zysku puścili najpierw samochody i ciężarówki, a później quady i motocykle. Niestety, żaden baran nie pomyślał, a w szczególności Marc Coma, iż to nie jest czołówka samochodów i ciężarówek, która pojedzie przed czołówką motocykli i quadów, a iż w efekcie ich zmian czołówka motocykli i quadów musi jechać po maruderach samochodowych i ciężarówkowych. Działy się takie rzeczy, iż większość zdjęć z helikopterów organizatorzy pousuwali. Wyglądało to trochę jak w bitwie pod Stalingradem – rozsiane po pustyni samochody i ciężarówki jeździły we wszystkie strony, usiłowały wyjechać po tym, jak się pozakopywały i pogubiły. Albo jakby tam huragan przeszedł. I w to wszystko wjeżdżali najszybsi motocykliści i quadowcy. Nie zapomnę, jak pędziłem pod wydmę, żeby ją pokonać, po czym było podwójne przełamanie, a w nim stały zakopane po progi dwa samochody. I weź tu manewruj, mając 90 km/h na liczniku! Musiałem wyhamować do zera i ich objechać bokiem. Po takich manewrach mam pamiątkę w kolanie na całe życie.








Rafał Sonik Archiwum prywatne Rafała Sonika


Wróćmy z tej strasznej pustyni do łóżka z Tomaszem Gollobem. Dlaczego tak? Co tam się działo?
- Po prostu domki w tym hotelu na pustyni w Emiratach są tak drogie, iż byłoby rozrzutnością brać oddzielne.
Czyli jest pan oszczędny.
- Jestem racjonalny. Tam domek kosztuje sześć tysięcy złotych za dobę. Dla Arabów to nic, a dla nas to fura pieniędzy, zwłaszcza iż rajd trwał sześć dni. W domku byliśmy w 12 osób, a ja z Tomkiem umówiliśmy się na dzielenie łóżka. Spaliśmy razem, żeby wykorzystać każde możliwe miejsce, a iż byliśmy nienagadani, to bardziej gadaliśmy, niż spaliśmy. Zwłaszcza iż sypialnia była oddzielona od pozostałych pomieszczeń dźwiękoszczelnymi drzwiami, więc nikomu nie przeszkadzaliśmy.
Lata pan klasą biznes?
- Prawie nie.



Jak Sobiesław Zasada. Niedawno opowiadał mi, jak raz musiał i był z tego bardzo niezadowolony – ktoś z jego współpracowników kupił mu właśnie taki lot do Kenii, na Rajd Safari. Pan Sobiesław jako 91-latek został wtedy najstarszym w historii uczestnikiem rajdu w ramach mistrzostwa świata. A swoją podróż w biznesklasie spuentował tak: "A na cholerę mi przepłacać, skoro mi wystarcza normalne miejsce?".
- Taki jest Sobiesław, to szczera prawda. Mnie się zdarza kupić biznesklasę, o ile następnego dnia rano mam coś bardzo ważnego i wiem, iż mogę to zawalić, jeżeli się nie prześpię. Niestety, w klasie ekonomicznej śpię godzinę na osiem godzin lotu. I to jest okej, ale pod warunkiem, iż po dotarciu na miejsce mogę odespać. A jeżeli nie mogę, to wtedy inwestuję w biznesklasę i w dobry sen. Widzi pan, jak powiedziałem, staram się być racjonalny. Środki podporządkowuję celom. Będąc w interesach w Warszawie, zawsze śpię w byłym już Mariotcie za 600 złotych za noc. Mógłbym spać w tańszym hotelu, ale stąd mi wszędzie najbliżej. Tym samym tracę najmniej czasu i jestem najsprawniejszy w działaniu, a zatem jedno wyrównuje drugie.
Do Mariotta trafiłem przez sport. Przez lata będąc w Warszawie mieszkałem w Intercontinentalu. Od czasu do czasu chcę pomieszkać na wysokich piętrach, bo lubię oddech, widok, przestrzeń, lubię mieć takie minimum luksusu, iż przed spaniem i po wstaniu przez moment sobie popatrzę przez okno z wysokości. I w tym Intercontinentalu dawali mi skromne pokoje, ale na wysokich piętrach, więc byłem zadowolony. Miałem u nich jakieś 15 proc. zniżki. Kiedyś znajoma postanowiła zrobić mi u nich przyjęcie. To było w 2014 roku, jak wracałem drugi z Dakaru. Zadzwoniła więc do Intercontinentalu, iż chce wynająć największy apartament, który zwykle stał kompletnie pusty, bo był tak drogi, iż nikt z niego nie korzystał. Powiedzieli: "Dobrze, damy 15 proc. zniżki". Nie była usatysfakcjonowana, bo taki upust mógł dostać każdy stały klient, ale to wzięła. Natomiast w 2015 roku wygrałem Dakar. Wtedy zadzwoniła do dyrektora Mariotta. Dostaliśmy w prezencie apartament prezydencki na najwyższym piętrze na trzy dni i zrobiliśmy przyjęcie w Champions Barze. Na koniec dyrektor dodał: "proszę się czuć jak u siebie". I tak się czuję od 2015 roku.
Bo tu pana cenią, lubią i dają to – jak pan mówi – minimum luksusu w postaci widoku z góry.
- Tak, jestem tu zaopiekowany w takim stopniu, iż mogę być dzięki temu maksymalnie efektywny. Czyli jest to racjonalne. Ale już na pewno nie spałbym w żadnym z tych najdroższych hoteli, bo to mi nie jest do niczego potrzebne.
Źle by się pan czuł, gdyby płacił na przykład dwa tysiące za dobę?
- Tak, źle bym się czuł. Kiedyś latałem prywatnym samolotem w Alpy, na Sardynię czy na Korsykę. Wtedy byłem w fazie fascynacji luksusem. Ale potem sobie policzyłem, ile to kosztuje i uznałem, iż wolę kupić bilety na tanie linie lotnicze sobie oraz kilku kolegom i lecieć z nimi, a później jeździć na motocyklach po górach niż lecieć sam albo w małym, trzyosobowym gronie z pilotem i myśleć "Ależ ja jestem kozak, stać mnie na to!". W ogóle mi to nie jest potrzebne do szczęścia. Na koniec liczy się to, co jest najcenniejsze – relacje, chemia między ludźmi. A tego się nie da kupić. Mało tego: doświadczyłem bardzo szybko, bo już w latach 90., iż ci, którzy awansowali wówczas materialnie najszybciej, najszybciej stawali się też zgorzkniałymi samotnikami. To dlatego, iż wraz z majątkowym dystansem między nimi a otoczeniem pojawiła się izolacja od świata. Oni się otoczenia bali i coraz bardziej od niego odgradzali. A ja? Proszę zobaczyć – siedzimy tu sobie spokojnie i ktokolwiek przyjdzie, to nie mam problemu żeby pogadać, czy przybić piątkę. Nie siedzi tu z nami żaden ochroniarz, ja nie ustawiam się przodem do okna i nie patrzę ze strachem, kto przechodzi ulicą. Oczywiście mogę się kiedyś zawieść, bo to się zdarza, ale nie buduję swojego życia w sposób, który miałby mi kazać bać się świata zewnętrznego. Wiele osób z topu biznesowego, z którymi by się pan spotkał, byłaby podczas takiego spotkania niespokojna. Albo byłaby spokojna, ale pod warunkiem, iż za wami siedziałoby dwóch ludzi monitorujących całe otoczenie. Jedyne o co drżę to bezpieczeństwo syna. Jego dziadek jest z biznesowego topu. Działał w Rosji, ma fabryki na Ukrainie. Wokół może być wielu również złych ludzi i z tego powodu mój syn może być narażony na różne ryzyka.



Pan też się zalicza do biznesowego topu. Tak mówiły różne rankingi.
- Nie miałem ani jednego momentu, żebym się ekscytował jakimś biznesowym rankingiem. Z prostej przyczyny – ja wolę być mistrzem świata w quadach, niż numerem 700, 70, czy choćby 7 w tenisie. To wcale nie jest łatwiejsze. Wymaga nie mniej, a daje też poczucie, iż jesteś pionierem.
Chce pan powiedzieć, iż nie da się wyprzedzić choćby Michała Sołowowa, dziadka pańskiego syna, więc się pan nie ściga?
- Nie wiem, czy się da, w ogóle się nad tym nie zastanawiam. Jego pewnie też ktoś może wyprzedzić, na przykład jakiś high-tech, może mieć takie tempo rozwoju, iż przejedzie koło obecnej czołówki jak TGV. Zresztą, jak popatrzeć na przetasowania, to tam są ludzie jak Jurek Starak, którzy byli zawsze na podobnej krzywej wzrostu i ją utrzymują, bo tak sobie sprofilowali biznes, ale są też ludzie, którzy awansowali z o wiele niższych pozycji, bo wymyślili biznes, który w danych makrookolicznościach okazał się szybciej przyrastać. Dlatego ktoś nowy może być jak TGV. Natomiast żaden z tych przedsiębiorców, którzy budują tzw. stary biznes, nie awansuje gwałtownie. I mało która z tych firm komunikowanych jako potencjalne jednorożce nie będzie tym jednorożcem czy wielorożcem statystycznie szybko. To tak nie działa. Jak popatrzymy na wczesne deklaracje i ich późniejsze realizacje, to w znakomitej większości widzimy rozczarowania. Oczywiście każdemu życzę dobrze i byłoby super, gdyby Michał nie był wart jak podaje "Forbes" 7 miliardów euro, tylko 170, to wtedy w Polsce miałoby szansę zostać więcej podatków i więcej ludzi znajdowałoby zatrudnienie. Trzeba powiedzieć jasno, iż z perspektywy polskiej gospodarki ktoś, kto w Polsce utrzymuje produkcję przemysłową i spełnia normy, jest niezwykle cennym, wręcz najcenniejszym przedsiębiorcą. Za to podziwiam Michała, iż utrzymuje swoje firmy produkcyjne w kraju, przyczyniając się do jego rozwoju. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Nie ma też wątpliwości co do tego, iż własność prywatna jest lepsza od własności państwowej. I en bloc [całkowicie]: nie dyskutując czy to jest telekomunikacja czy przesył prądu, czy jeszcze inne dziedziny, losy firm, które były na jakimś etapie sprywatyzowane, są statystycznie lepsze niż gdyby były wciąż państwowe.
Wspomniał pan Jerzego Staraka, z którym ponad 30 lat temu ściągał pan do Polski McDonalda. Wtedy był pan zaledwie dwudziestoparolatkiem. Najpierw został pan przedsiębiorcą, a dopiero później sportowcem?
- Tak, sportowcem byłem od zawsze, ale amatorskim. Jeździłem na nartach w zawodach amatorskich i studenckich, grałem w zawodach w tenisa ziemnego i stołowego, uprawiałem windsurfing. A do prawdziwego sportu wyczynowego wjechałem dopiero quadem.
Jako już dojrzały przedsiębiorca potrzebował się pan gdzieś i jakoś wentylować?
- Tak, bardzo potrzebowałem! To był totalny reset umysłowy. Już w latach 90. złapałem się na tym, iż gram w tenisa, ale nie wyłączam dźwięku w telefonie i jak ktoś dzwoni, to przerywam grę i odbieram. To była karykatura sportu, prawda?



Oczywiście, iż karykatura. Idźmy dalej: potrafi pan porównać sukces w sporcie do sukcesu w biznesie? Wiem, iż w sporcie wjechał pan na szczyt świata w swojej konkurencji, a w biznesie nie.
- W biznesie nigdy nie byłem choćby w polskim top 100. Zresztą, te rankingi są jak takie spiralne schody, po których się biegnie, zasuwa, dobiega się w chmury i końca nie widać. Jest taki rysunek Andrzeja Mleczki: spiczasta góra i na niej stoi krowa. Przednimi kopytami po jednej stronie, tylnymi po drugiej, a czubek wbija się jej w brzuch. I podpis jest taki: "Lonely at the top". Idealne zobrazowanie tego, z czym mają do czynienia ci, którzy weszli w tę spiralę, w te chmury. Większość z nich jest sama, samotna. I to ich uwiera. Oni już stamtąd nie zejdą - na to ich mentalnie nie stać. Nie wrócą do społeczeństwa, są zgorzkniałymi samotnikami. Znam bardzo bogatych ludzi, którzy nigdy nie wejdą w żadne związki, w żadne relacje. Wie pan dlaczego?
Domyślam się.
- Tak, oni się boją, iż każdy człowiek widzi w nich tylko pieniądz i niewiele, a może choćby nic więcej. Kurczę, to jest tragedia za życia! Co z tego, iż gościa stać na śmigłowiec za pięć milionów euro, jak on lata tym śmigłowcem sam. Nikogo nie weźmie, bo jest przekonany, iż ten ktoś na pokładzie będzie mu mówił "Stary, pożycz kasy, poratuj". Najbogatszym najtrudniej zbudować i utrzymać prawdziwe, trwałe przyjaźnie.
A jak jest z sukcesem w sporcie? Nie powie mi pan, iż tam sukces nie jest trudny.
- On niesie za sobą inne ryzyka. Takie, iż nagle wszyscy w barze będą ci chcieli postawić. "Ooo, Rafał! Gratulacje, dawaj tu!" – znam to. I co, nie napijesz się? Nie strzelisz lufy?
I strzelał pan?
- Bardzo sporadycznie. Nie na tyle, żeby mi odbiło i przestało mi się chcieć trenować. To wymaga dyscypliny i jakiegoś rodzaju samoświadomości, ale nad tymi rzeczami można łatwo zapanować, bo nie muszę wypić bani z każdym, kto mi chce postawić, nie muszę dać autografu każdemu, kto go chce itd. Natomiast sukces w biznesie jest dużo trudniejszy, bo do baru pan w ogóle nie pójdzie, a jak pan pójdzie, to z ochroną. I też gwałtownie pan ucieknie, bo choćby jak dzięki ochronie ludzie nie będą pana nagabywali, żeby ich pan wspomógł, to będą podchodzić, chcąc robić z panem interes.



Koniec końców pan chce czy nie chce się ścigać?
- Chcę, bo mam geny walczaka. Nie poddaję się. A jednocześnie nie jest tak, iż moje zawsze musi być na wierzchu, iż ja zawsze muszę być górą. Refleksja tak, korekta tak – wszystko da się zmienić, naprawić. Ale nie dam sobie narzucać różnych rzeczy. Do mnie nie przemawia argument siły, ale przemawia do mnie siła argumentów. o ile pan mi powie, iż nie mam racji, bo… i skupimy się na sile pana argumentów, to zawsze moje zdanie, moja teza są modyfikowalne. Ale tylko w modelu siły argumentu, wiedzy. Wie pan, co mówią wschodnie sztuki walki? Że warto ustąpić, żeby zwyciężyć. Ustąpić po to, żeby poznać technikę rywala, jego szybkość, umiejętności. Z tą wiedzą łatwiej przejść do kontrataku. Dlatego zdarza mi się ustępować, żeby uzyskać przewagę i zwyciężyć. Przy czym pokonywać należy tylko kogoś w sytuacjach czysto sportowych i gdy od tego zależy poprawa rzeczywistości, a ktoś stoi na drodze. A i tak zawsze stosuję miękkie metody. À propos stania na drodze – przypomniało mi się, iż nie powiedziałem panu, dlaczego konkretnie my w tym 2018 roku na Dakarze musieliśmy jeździć slalomem między zakopanymi na pustyni samochodami i ciężarówkami. Otóż wtedy jeden z wiodących zespołów fabrycznych powiedział, iż jeżeli nie będą mieli wyników OS-ów w wieczornych serwisach informacyjnych w Europie, to nie pojadą. Dla nich reklama była najważniejsza. A była to firma wpłacająca najwięcej wpisowego – kilka milionów euro. Musieli więc dostać gwarancję kończenia OS-ów w południe miejscowego czasu.
Życie: rządzi kasa.
- A ja z tego powodu mam kolano na tytanowej konstrukcji, wielu innych quadowców oraz motocyklistów ma w sobie tytan i już zawsze będziemy cierpieć za tę czyjąś pazerność.
Czy ktoś w tamtej edycji Dakaru zginął na trasie?
- Na szczęście nie. Ale tamta edycja Dakaru to pomnik nikczemności. Poświęcili lata tradycji i wielkości rajdu za przysłowiowe parę groszy.
To na Dakarze Jakubowi Przygońskiemu zmarł na rękach angielski motocyklista?
- Nie, to się stało na Abu Dhabi Desert Challenge – pierwszego dnia, po tankowaniu. To był Anglik na stałe mieszkający w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. "Film" z tego wydarzenia przewija mi się cały czas przed oczami. Twarz Kuby, który robi wszystko, by ratować życie człowieka, zostanie ze mną na zawsze.



To też była wina organizatorów?
- Nie. W połowie OS-u mieliśmy tankowanie, zaraz po nim był bardzo szybki odcinek – jechaliśmy drogą z ubitego kamienia przez pustynię. Motocyklista mógł jechać choćby 180 km/h. Później był wjazd w pustynię pod kątem prostym, na ubity wiatrem, twardy, płaski jak stół piasek, a później był drop, którego Anglik nie zauważył. Miał 152 km/h na liczniku, jak spadł z tego dropu. To był bardzo ambitny amator. Takie przypadki mi się wielokrotnie zdarzały. W Brazylii był taki bardzo szybki amator, który miał swój ulubiony odcinek, zawsze na nim trenował. Dogoniłem go, a on jako bardzo ambitny facet uznał, iż pokaże, iż to jest jego ziemia, jego teren i udowodni, iż potrafi tu, na swoim podwórku, przyjechać w top 5 a może choćby w top 3 z zawodowcami z mistrzostw świata. Wymieniliśmy się spojrzeniami, dawałem mu znaki, iż chcę go wyprzedzić, a on mnie nie przepuszczał. Ja walczyłem o zwycięstwo w rajdzie, on – o swoją chwałę. Ni cholery mnie nie przepuścił! Blokował, aż 15 km dalej wpadłem w taki wąwóz, w którym rąbnąłem w coś przy prędkości 130 km/h i poszedłem w rolki! Narzędzia straciłem, roadbook straciłem, pogiąłem cały przód, pourywałem amortyzatory – dwie godziny to naprawiałem.
A sobie co pan zrobił?
- Szczęśliwie kask mnie ochronił. Został tak zmasakrowany, iż jeszcze centymetr i tak samo zmasakrowana byłaby moja głowa. Mam ten kask, stoi u mnie w biurze w Krakowie, można go sobie obejrzeć.





Rafał Sonik Archiwum prywatne Rafała Sonika


Chcę dopytać o Anglika, który zmarł na rękach Przygońskiego – czytałem gdzieś, iż razem z Jakubem go reanimowaliście.
- Tak, próbowaliśmy go reanimować – Kuba dojechał do niego pierwszy, zdążył mu zdjąć kask, wtedy dojechaliśmy mój kolega motocyklista z Nowej Zelandii i ja. Okazało się, iż Kuba zdążył już wezwać helikopter, bo był na miejscu kilka-kilkanaście minut przed nami. Był już kompletnie wyczerpany reanimowaniem Anglika. Pamiętam, iż jak dojeżdżałem, to widziałem w jego oczach totalną desperację, Kuba już czuł, iż to jest koniec – wiedział, iż musi to robić, iż nie może przestać, ale widać było, iż spodziewa się, iż to raczej nie da skutku. Jego oczy mówiły "Zobacz! Co możemy jeszcze zrobić?". Później po kolejnych próbach reanimacji wnosiliśmy Anglika na noszach na szczyt wydmy. Nie zapomnę, jak lała się na mnie krew, bo szedłem z tyłu. Przewracaliśmy się w tym piasku, idąc do helikoptera, a Anglikowi krew lała się już i z nosa, i z ust. On już wtedy nie żył.



Niesie pan martwego faceta, jego krew się na pana leje – nie myśli pan wtedy "Stop. Nigdy więcej!"?
- A skąd! Wręcz przeciwnie! Przecież ja z tym zmiażdżonym kolanem na Dakarze przejechałem prawie 500 kilometrów. Dziewięć godzin!
Przez chwilę myślałem, iż to może dlatego, iż jeszcze wtedy nie miał pan syna, ale…
- Miałem. To był styczeń 2018 roku.
No właśnie – to, iż został pan ojcem, niczego nie zmieniło, jeżeli chodzi o pański głód wrażeń?
- Zmieniło, oczywiście, iż zmieniło. Gniewko znalazł się w samym centrum mojej orbity. Stał się fundamentalną motywacją. Nie tylko determinuje mój plan dnia, ale też większość działań czy decyzji. W projektach społecznych, sporcie, biznesie i życiu. Od 2016 roku bardziej się przygotowuję mentalnie – kalkuluję, obliczam, sprawdzam. Zmniejszam margines ryzyka. A w ogóle jak pan przeliczy rajdokilometry i porówna ze śmiertelnością na przykład himalaistów, to wyjdzie, iż to jest zdecydowanie inna statystyka. Nie róbmy jakiegoś fałszywego etosu. Wiadomo, iż to jest bardziej ryzykowny sport niż np. badminton. Ale znakomita większość sytuacji ryzykownych wynika tylko z ludzkich niedoróbek. Podam przykład. Dlaczego złamałem nadgarstek? Już opowiadam. Jest 10 marca 2009 roku, Emiraty Arabskie, 135. kilometr trasy – w roadbooku krawędź wydmy jest pod kątem prostym do trasy, ale przez kilka dni wiał wiatr i przewiał wydmę tak, iż krawędź się zrobiła pod kątem ostrym. Organizator to przeoczył. Efekt? Jak pan skacze z prostopadłej krawędzi, to oba tylne, napędzające, koła opuszczają przyczepność w tym samym momencie, ale jak pan to przekosi pod kątem, to jedno koło jest w powietrzu, drugie jeszcze ciągnie i to powoduje, iż pojazd leci na bok. Dokładnie to się stało.
Inny przykład: Dakar 2015 – poturbowałem się, ledwo uniknąłem tragedii, ale pojechałem dalej. Godzinę czy dwie po mnie jechał Nani Roma i w miejscu, gdzie był poprzeczny, niezaznaczony w roadbooku rów, rozpierniczył samochód za milion euro. Rozniosło go po prostu na strzępy. Organizatorzy kłamali przez długi czas, iż ten rów został wypłukany przez deszcz poprzedniego wieczoru. A.S.O. dopiero po ośmiu miesiącach przyznało, iż to ich wina. Okazało się, iż lokalny reco team jechał tam 30km/h, a my 130 km/h i więcej.



Za czasów Marca Comy, który był jednym z najlepszych motocyklistów wszech czasów, a później został dyrektorem rajdu, problem był bardzo prosty – on nie umiał myśleć inaczej niż z perspektywy z czołówki. Przez to nie potrafił zadbać o wszystkich. Interesowało go top 3, reszta nie. W końcu zrezygnował z funkcji, bo chyba zrozumiał, iż to, co robi jest katastrofą. Jeździliśmy jak po polu minowym. Starał się utrudniać rywalizację czołówce, a słabszym zawodnikom gotował piekło. Ludzie się gubili, jeździli we wszystkich kierunkach i się zderzali. Zaraz panu pokażę sytuację z Sebastianem Loebem. Cud, iż nie zginąłem ani ja, ani nie zginął Kamil Wiśniewski!








Pamięta pan swoje myśli z chwili, gdy zauważył pan pędzące na czołówkę auto Loeba?
- "Co powiem ojcu Kamila?". Wiedziałem, iż Kamil jedzie za mną, a jak się jedzie drugim, to w kurzu w ogóle się nie patrzy, gdzie się jedzie, tylko się trzyma tego pierwszego. To ja patrzyłem na trasę. Gdyby Kamil spóźnił się z reakcją o pół sekundy, to zderzyłby się z autem czołowo. Wtedy nie wiedziałem, iż to Loeb. adekwatnie moje ciało instynktownie skupiło się na tym, żeby trafić między drzewo a auto. To była jedyna szansa. Przed drzewo nie miałem już szansy się zmieścić, bo siła odśrodkowa byłaby za duża i czasu było za mało. Gdybym wjechał w drzewo, to ono by zasprężynowało i wyrzuciłoby mnie pod koła auta. Mieszcząc się między drzewem a autem miałem największą szansę, iż się prześlizgnę, choćby po karoserii. Ale robiąc ten manewr zdążyła przemknąć mi zaledwie jedna myśl: co powiem ojcu Kamila, jeżeli oni się trafią czołowo? Kamil mi wytłumaczył później coś, czego nie wiedziałem – iż został nauczony jeszcze w Polsce, iż jeżeli jedzie za kimś w kurzu, to zasada jest tylko jedna – robić dokładnie to samo, co zawodnik przed tobą. Nie wiedziałem, iż on tę umiejętność ma. To uratowało mu życie. A ja zostawiłem Loebowi ślad zderzakiem na samochodzie. Dobrze, iż to był Loeb, bo gdyby kierowca ruszył dwa centymetry kierownicą, to w tych koleinach, luźnych kamieniach i szutrze zarzuciłoby mu tył, a gdyby centymetr mocniej albo lżej wcisnął gaz, to też zerwałby minimalnie przyczepność. Zachował się perfekcyjnie. Jestem świadom, iż gdyby to był jakikolwiek inny kierowca, a nie dziewięciokrotny mistrz świata WRC, prawdopodobnie bym zginął.
Omawialiście z Loebem tę sytuację?
- Wielokrotnie. On mi uratował życie. Z Sainzem też o tym rozmawiałem. To on mi powiedział, iż sytuację nagrał helikopter. I teraz najciekawsze: do tego zdarzenia doszło dlatego, iż wszyscy byliśmy poza trasą. Tylko my z Kamilem już o tym wiedzieliśmy, a Loeb jeszcze nie. Organizatorzy celowo utrudnili nawigację, nie umieszczając satelitarnych waypointów w krytycznych miejscach. Pojechaliśmy 40 km dalej i co zobaczyliśmy? Stephane’a Peterhansela stojącego nad motocyklistą z połamanymi nogami. Zatrzymaliśmy się, zapytaliśmy czy potrzebują pomocy, a on powiedział, iż nie, iż już pomoc wezwał - załamany, iż połamał komuś nogi. Choć to nie była jego wina. Chcąc utrudnić nawigację czołówce dranie ryzykowali życie ludzi!
Jak to możliwe, iż po takim etapie wy tego Comy nie zabijacie?
- My na niego patrzymy, a on wie, co chcielibyśmy zrobić. I, iż na to zasłużył. Przypuszczam, iż dlatego zrezygnował. Mam też przypuszczenia, dlaczego on to robił. Właściciele A.S.O. żądali maksymalizacji zysków od dyrektorów swoich sportowych biznesów, czyli m.in. od szefostwa Dakaru i Tour de France. Zarządy tych imprez musiały działać na granicy, a w końcu ją przekraczać. Business first! Przypomni mi pan, jaka jest najsłynniejsza historia dopingowa w sporcie?



Jest ich wiele, ale stawiam, iż myśli pan o tej Lance’a Armstronga.
- Voilà! To największa gwiazda w historii Tour de France. Przynosił wielkie pieniądze. Mieli seryjnego zwycięzcę, na nim budowali przekaz marketingowy, wszystko. Dlatego robili wszystko, żeby przedłużyć to story. Żeby wygrać Dakar, musiałem go zrozumieć, poznać od podszewki. Tour de France też trochę. W końcu byłem choćby zmuszony wytoczyć proces.
Robi się coraz ciekawiej!
- W 2012 roku wytoczyłem proces po tym, jak na starcie tamtego Dakaru chcieli wykluczyć cztery quady – dwa polskie i dwa czeskie. Pozwolili nam jechać, ale poza klasyfikacją, bo sędzia techniczny dostał anonim, jedną kartkę formatu A4 zapisaną po francusku, i na tej podstawie podczas odbioru technicznego zakwestionował zgodność naszych quadów z regulaminem. Poszedłem do sędziego zawodów, nie wiedząc wtedy jeszcze o anonimie, i przekonywałem, iż nasze quady są zgodne z regulaminem. Wszystko działo się w Argentynie, na dzień albo dwa przed startem rajdu. Później się okazało, iż anonim napisał ktoś ważny. A zrobił to, bo cała nasza czwórka była typowana do walki o zwycięstwo – poza mną byli to Łukasz Łaskawiec, Josef Machacek i jeszcze jeden Czech.
Dobrze kojarzę, iż Machacek to kilkukrotny zwycięzca Dakaru?
- Oczywiście, wygrał pięć razy. Świetny zawodnik. I on budował nasze cztery quady. Dojechałem do końca jako jedyny z naszej czwórki. Ogromnym kosztem. Nerwy były przez siedem dni – dwa przed startem i pięć dni rajdu. Najpierw sędzia zawodów uznał decyzję dyrektora technicznego, następnie jury zawodów przyklepało decyzję sędziego zawodów. No i koniec, wtedy przysługuje tylko pięć dni na złożenie kompletnej dokumentacji w języku federacji, której podlegają zawody, czyli w tym przypadku w języku francuskim. A zatem pięć dni jechałem, a pięć nocy pracowałem z prawnikami nad dokumentami. Zgodnie z przepisami złożyliśmy wszystko w Paryżu i zaczęła się procedura. A.S.O. jest znaczącym płatnikiem składek do Francuskiej Federacji Sportów Motorowych, więc federacja poparła decyzję jury Dakaru. Po naszym odwołaniu wyższa instancja we Francuskiej Federacji Sportów Motorowych poparła niższą instancję. Czyli to już były podmioty numer cztery i pięć, które twierdziły, iż powinniśmy być wykluczeni. Nie poddaliśmy się – sprawa trafiła do międzynarodowej federacji, w której jest zrzeszona federacja francuska. Czyli sprawą zajęła się już wielka, światowa FIM. Tam też jest niższa i wyższa instancja. W obu przegraliśmy. Dlaczego? Ponieważ FFSA jest znaczącym płatnikiem składek do FIM. To są kumple. Gdzie jeszcze mogliśmy pójść?
Już chyba tylko do Trybunału Arbitrażowego ds. Sportu w Lozannie.
- Zgadza się. Trybunał dostał sprawę około roku po tym, jak się zaczęła. Już wtedy trwał następny Dakar, który jechałem, żeby wygrać. Trybunał obliczył, ile sprawa będzie kosztowała, ustalili, ile trzeba zapłacić, żeby była w ogóle rozpatrywana, no i wyszło, iż wtedy, w 2013 roku, trzeba im zapłacić 90 tysięcy franków szwajcarskich, z czego Sonik jako strona ma zapłacić 45 tysięcy, a wielkie A.S.O., Francuska Federacja Sportów Motorowych i Międzynarodowa Federacja Sportów Motorowych mają zapłacić po 15 tysięcy. Do tamtego momentu poniosłem już ponad 200 tysięcy dolarów kosztów, więc moja pani od finansów zapytała: "Jesteś pewien, iż chcesz to robić?". Odpowiedź była prosta: "Nie mam wątpliwości czy chcę, czy nie chcę - tu chodzi o honor. Albo jestem oszustem, albo jestem uczciwy.". Lozanna ma też taką zasadę, iż jak ktoś nie zapłaci, to sprawa spada. Jak pan myśli: czy ktoś poza mną zapłacił?



Nie myślę, tylko wiem: nie.
- Dlatego zapłaciłem za nich.
Dobrych ruch.
- Na szczęście Trybunał musiał mnie poinformować, iż tamta strona nie zapłaciła. Na miesiąc przed planowaną rozprawą. Do rozprawy doszło w połowie 2013 roku, czyli około półtora roku po tym, jak nas oskarżono o oszustwo. Sprawa nazywała się tak: "Rafał Sonik przeciwko A.S.O., czyli największemu w Europie promotorowi wydarzeń sportowych, przeciwko Francuskiej Federacji Sportów Motorowych, czyli największej tego typu federacji krajowej w Europie, i przeciwko gigantowi – Międzynarodowej Federacji Sportów Motocyklowych FIM". Federacji, której jestem zawodnikiem z najwyższą licencją sportową.
Rafał Sonik kontra reszta świata.
- Na szczęście w Lozannie orzekają najbardziej doświadczeni sędziowie i tą sprawą zajęło się ich aż czterech. Wynik? Wygrałem wszystko do spodu. Na 42 stronach uzasadnienia sędziowie nie zostawili na moich oponentach suchej nitki. Przegrani musieli przywrócić mój wynik – czwarte miejsce - musieli ogłosić go we wszystkich mediach, w których rutynowo wyniki podają i musieli mi zwrócić koszty sądowe.
Odszkodowania pan nie dostał?
- Nie, Lozanna o takich rzeczach nie ma prawa decydować. Dopiero z jej wyrokiem mogłem pójść do sądu powszechnego.



Ale nie poszedł pan?
- Nie, bo przypominam, iż w regulaminie Dakaru jest taki punkt, który pozwala organizatorowi nie dopuścić zawodnika do startu bez podania przyczyny. I tak robili mi problemy. We wrześniu zadzwonił do mnie facet z A.S.O. - tego samego dnia, którego moja asystentka poinformowała mnie, iż doszło do takiej dziwnej sytuacji, iż dostaliśmy zwrot wpisowego na kolejny Dakar, który wpłaciliśmy przelewem miesiąc wcześniej. Facet dzwonił oczywiście w tej sprawie – powiedział, iż zarząd się spotkał i chce skorzystać z tego zapisu, iż może mnie nie dopuścić do startu bez podania przyczyny. Wkurzyłem się. Powiedziałem, iż sami są sobie winni, bo od początku się mylili, a później ręka rękę myła. Facet usłyszał ode mnie, iż to kompletna, totalna ściema, a gdy zapytałem, czego ode mnie oczekują, żebym mógł wystartować, to usłyszałem, iż takiego maila, w którym napiszę, iż nie będę kontestował decyzji sędziów, zasad panujących na Dakarze itd. Powiedziałem: "Działajcie uczciwie, a wtedy niczego nie będę kontestował". Dodałem, iż są jeszcze trzy miesiące do rajdu, jestem doświadczonym dakarowcem i kandydatem do zwycięstwa, a media z pewnością będą chciały tę historię przedstawić. Opis miałyby gotowy – o uzasadnienia od sędziów Trybunału z Lozanny. W efekcie w Dakarze wystartowałem i po dramatycznym rajdzie byłem drugi. A rok później Dakar wygrałem - osiągnąłem największy sukces w karierze. Pierwsze zwycięstwo Polaka w Dakarze. Dla Polski.
Idź do oryginalnego materiału