Kosecki ujawnia brutalną prawdę o byciu piłkarzem. "Oszukałem ludzi"

2 godzin temu
Zdjęcie: Fot. Sport.pl, Motor Lublin


- Z piętnaście lat grałem w piłkę i przez osiem, gdy rano wstawałem z łóżka, od razu łykałem tabletki przeciwbólowe. Inaczej nie byłbym w stanie chodzić. Kochałem grać w piłkę, ale jednocześnie jej nienawidziłem - mówi w rozmowie ze Sport.pl Jakub Kosecki, pamiętany przede wszystkim z występów w Legii Warszawa oraz pięciu meczów w reprezentacji Polski.
Krzysztof Smajek, Tomasz Pazdyk: Nie ukrywamy, zaskoczyłeś nas transferem do piątoligowego KS Raszyn.
Jakub Kosecki: - Granie w piłkę wciąż sprawia mi przyjemność. Może będę to łączył z walkami na Fame MMA. Gdyby zdrowie dopisywało, to pewnie grałbym gdzieś wyżej. To była przemyślana decyzja. Zaraz po mnie w Raszynie pojawili Marcin Burkhardt i Łukasz Gikiewicz. Przyszedł też Patryk Jakubczyk, który zrobił kilka awansów w niższych ligach. Powstał fajny projekt, mamy pomóc młodzieży w rozwoju. Jest dużo rzeczy do poprawy. Chodzi mi głównie o podejście zawodników. Czasami ręce nam opadają, bo dzisiejsza młodzież nie potrafi skupić się na jednej rzeczy. Najchętniej wszystko robiliby z telefonem w ręku. Takie czasy. Pewnie gdybym miał 17-18 lat, robiłbym to samo. Staramy się wpłynąć na nich, ale nie jest łatwo. Dzisiaj w klubach młodzież inaczej się traktuje niż kiedyś. Bardziej się na nich chucha i dmucha, nie wolno na nich krzyknąć.


REKLAMA


Zobacz wideo Kosecki: Od Ljuboi nauczyłem się pewności siebie i luzu


Jak sobie radzisz na boisku?
- Zagrałem trzy mecze, zdobyłem dwie bramki, miałem asystę i naderwałem łydkę. Czeka mnie kilka tygodni przerwy. W trakcie kariery przywykłem już do kontuzji.
W Raszynie powstaje projekt, za którym stoją większe pieniądze?
- Nic z tych rzeczy. Drugą Wieczystą Kraków na pewno nie będziemy. To jest mądrze zarządzany klub, który zna swoje limity. Nikt tu kokosów nie zarabia. Przychodząc tutaj, w ogóle nie myślałem o pieniądzach. W Raszynie przejąłem grupę chłopaków z rocznika 2018, praca z nimi sprawia mi dużo frajdy. Będę robił papiery trenerskie.
Jesteś gotowy na dzień, w którym definitywnie zakończysz grać w piłkę?
- Nie obawiam się tego, bo mam plany na przyszłość. Tak naprawdę z myślą o końcu kariery oswoiłem się już dawno. Po epizodzie w Cracovii myślałem, iż to już będzie koniec. Poszedłem jeszcze do Motoru Lublin, ale ze zdrowiem nie było już najlepiej. Organizm nie za bardzo chciał współpracować z moimi ambicjami.
Ile zdrowia zabrała ci piłka?
- Lekarz powiedział, iż o ile dalej będę uprawiał sport, to w wieku 40 lat mogę już nie dać rady pojeździć z synem na nartach. Jak robiłem rezonans, to na czerwono świeciły się punkty jak lampki na choince. Mam sztuczne więzadła, wycięte przywodziciele, dziury w kościach, implant w kręgosłupie, wypadały mi dyski, przeszedłem rekonstrukcję spojenia łonowego. W każdym sezonie miałem poważną kontuzję. Później gorzej się poruszałem, bałem się wstawiać nogi w stykowych sytuacjach. To jest tak nieprzyjemny ból, iż zostaje w głowie. Czułem, iż po każdej poważniejszej kontuzji byłem o 5-10 procent gorszym piłkarzem.


Dużo było tych kontuzji.
- Thierry Henry powiedział fajną rzecz: jak chcesz grać w piłkę, to musisz pokochać ból. Grałem z piętnaście lat i przez osiem lat, gdy rano wstawałem z łóżka, to od razu łykałem tabletki przeciwbólowe. Inaczej nie byłbym w stanie chodzić. W Niemczech przez półtora roku nie byłem w stanie kopnąć piłki lewą nogą, bo miałem uszkodzone więzadła. Ból był ogromny. Kazali mi zrobić operację, ale nie chciałem tracić kolejnych miesięcy. Nauczyłem się żyć z bólem. Robiłem ćwiczenia wzmacniające i jakoś funkcjonowałem. Poświęciłem się piłce, nie było łatwo, ale cieszę się, iż mam to już za sobą. Kochałem grać w piłkę, ale jednocześnie jej nienawidziłem.
Za co jej nienawidziłeś najbardziej?
- Za utratę zdrowia. Dużo ludzi miało do mnie pretensje, iż udawałem. Mówili, iż ktoś lekko mnie kopnął, a ja kładłem się i robiłem z tego dramat. Oczywiście były sytuacje, iż wymuszałem faule, bo chciałem uniknąć zderzenia z rywalem. Po każdym meczu byłem bardzo poobijany, trenerzy dziwili się, iż to wytrzymuję. Jak ważysz 60 kilogramów, jesteś rozpędzony i zderzasz się z obrońcą, który waży 85 kilogramów, to tak jakbyś wpadł na ścianę. Wszystko cię boli: żebra, głowa, mięśnie.
Ból fizyczny to jedno, ale dochodzi do tego jeszcze psychika. Pracowałeś kiedyś z psychologiem sportowym?
- Jakiś czas temu Wojtek Szczęsny dziwił się, iż piłkarze nie mają obowiązkowych zajęć z psychologiem. Zgadzam się z Wojtkiem, opieka psychologiczna powinna być w klubach. To jest ważne, bo piłkarze są bardzo eksploatowani. Codziennie treningi, mecze, nienawiść kibiców, hejt w internecie. Jest też oczywiście miłość i uwielbienie. To jest bardzo obciążające. Ludzie z zewnątrz nie są w stanie tego zrozumieć. Widzą piłkarzy, którzy dużo zarabiają, ciągle są uśmiechnięci, wrzucają fajne fotki w mediach społecznościowych. Myślą, iż nic nas nie boli, iż jesteśmy nie do złamania. No nie, tak różowo nie jest.
Widzę niestety jeden problem. Wydaje mi się, iż ciężko byłoby namówić piłkarzy na pracę z psychologiem. W szatniach piłkarskich jest takie ego, iż nikt bez przymusu, czyli na przykład zapisu w kontrakcie, sam z siebie by nie poszedł na takie spotkanie. Zawodnicy mówiliby, iż tego nie potrzebują. Ze sferą mentalną nigdy nie miałem problemów i nie korzystałem z pomocy psychologa. Jak miałem jakiś problem, to rozmawiałem o tym z najbliższymi. Gdyby nie ich wsparcie, to różnie mogłoby się skończyć, bo były też trudne momenty w moim życiu.


Jak radziłeś sobie z hejtem?
- Dostawałem za nazwisko. Ojciec pomógł mi się przebić, ale na boisko już za mnie nie wychodził. Nie dzwonił po klubach i nie mówił, iż jak będę biegł w lewo, to niech obrońcy biegną w prawo. Sam wychodziłem na boisko i robiłem dżem z obrońców. Nieraz oni przykrywali mnie czapką.
jeżeli chodzi o hejt, to miałem go w dupie. Nie czytałem tego. Były takie sytuacje, iż wchodziłem do szatni i koledzy z drużyny emocjonowali się artykułami albo komentarzami na mój temat. Na siłę mi to pokazywali. Nie wiem, może robili to z zazdrości, może z zawiści. Myśleli, iż wyprowadzą mnie z równowagi, a miałem na to wyj***ne. Mam dystans do siebie, ale jak szyderka szła w złą stronę, to ucinałem temat.
Najmłodszy Kosecki gra w piłkę?
- Mój syn nie gra w piłkę i mam nadzieję, iż nie będzie grał. Jeździliśmy na treningi do Kosy Konstancin, ale nie poczuł miłości do piłki. Woli robić co innego. Jest uzdolniony artystycznie, jeździ konno, wspieramy go we wszystkim i nie wywieramy presji.
Cieszę się, iż piłka nożna go nie interesuje, bo piłka w wydaniu zawodowym to jest gówno. Jeden wielki biznes. W dupie cię mają, czy coś cię boli. "Nic cię przecież, kur***, nie boli. Wstawaj, masz grać i koniec." Jak nie zagrasz, to są na ciebie obrażeni. Były takie momenty, iż bałem się zgłosić uraz. Wiedziałem, iż będą gadać, iż nie chce mi się trenować. Dopiero jak pokazywałem wyniki badań, to niektórym szczęki opadały.


Miałeś tak dużo kontuzji, iż pewnie nie było ci łatwo przejść testów medycznych w klubach?
- Pamiętam taką sytuację z Motoru Lublin, Marek Saganowski powiedział mi, iż przez dwa tygodnie muszę trenować i w tym czasie pokazać, iż nic mi nie jest. Po ośmiu dniach naderwałem mięsień czworogłowy. Trochę mi głupio z tym, ale oszukałem ludzi. Podpisałem kontrakt, mimo iż wiedziałem o kontuzji. Były testy medyczne, ale nie wiem, jak je przeszedłem. Przez miesiąc grałem z naderwanym mięśniem czworogłowym. Na rozgrzewce przed sparingiem powiedziałem do Marka Saganowskiego, iż nie dam rady grać. Trener na mnie spojrzał: "Kosa, musisz, musisz, bo zaręczyłem tu za ciebie."
Wziąłem dwie tabletki przeciwbólowe i jazda. Co z tego, iż przy sprincie czułem ból, przy strzałach też. W Motorze byłem przez trzy miesiące, w tym czasie miałem cztery kontuzje mięśniowe. W barażu o awans do pierwszej ligi z Ruchem Chorzów grałem przez 45 minut z naderwanym mięśniem dwugłowym. Lekarz powiedział, iż przez trzy tygodnie nie powinienem w ogóle trenować, a ja po tygodniu wróciłem do gry.
Po nieudanej przygodzie z Motorem przeszedłeś do KTS Weszło. Jak wspominasz pobyt w tym klubie?
- To była fajna przygoda, ale operacja kręgosłupa wywróciła wszystko do góry nogami. Rywale traktowali mnie okej, gorzej było z kibicami podczas meczów wyjazdowych. Po dupie najczęściej dostawałem ja i Krzysiek Stanowski. choćby jak nie grałem, to słyszałem wyzwiska. "Kosecki, pokaż dupę" - krzyczeli. Często to słyszałem, prawie na każdym meczu. Wracali do spotkania z Ukrainą, gdy spadły mi majtki. Najgorsze jest to, iż ludzie myślą, iż ja to specjalnie zrobiłem. Byłem rozpędzony, walczyłem o piłkę, upadłem i zsunęły mi się majtki. Przypadek.


Jakie ambicje, jeżeli chodzi o KTS Weszło, ma Krzysztof Stanowski?
- Ogólnie zawiedliśmy Krzyśka, ja chyba najbardziej ze wszystkich, bo miałem największą jakość. Niestety kontuzje mnie zatrzymały. jeżeli powiem, iż Krzysiek chce awansować z KTS Weszlo do ekstraklasy, to chyba nie przesadzę. Ale nie wiem, co siedzi w jego głowie i jakie są jego ambicje. Czuć, iż to jest bardzo istotny dla niego projekt i iż bardzo mu zależy. Starał się nam stworzyć jak najlepsze warunki do gry i trenowania. W zeszłym roku nie udało się awansować do trzeciej ligi.


Skoro już powoli wygaszasz granie w piłkę, to możemy się pokusić o pierwsze podsumowania. To była kariera piłkarska czy przygoda?
- Wydaje mi się, iż jednak kariera. Odbiłem się od ligi niemieckiej i tureckiej, ale byłem mistrzem Polski, zdobyłem Puchar Polski, zagrałem w reprezentacji Polski. To są fajne osiągnięcia. Na początku w 2. Bundeslidze moja kariera wyglądała bardzo dobrze. Byłem chwalony, dostawałem wysokie noty w mediach. Łatwo się rozleniwiałem i zadowalało mnie to, co już mam. Myślałem, iż cały czas tak będzie. Wolałem fajnie żyć niż ciężko pracować. Nie dbałem o siebie. Nie było mowy o suplementacji, cateringu, regeneracji. Na to, ile włożyłem i ile zaniedbałem, to zrobiłem dobrą karierę.
Niczego nie żałujesz?
- Nie lubię wracać do przeszłości. choćby do chwil, gdy dobrze grałem w piłkę. Wielu ekspertów uważało, iż w okresie 2012/13 byłem najlepszym piłkarzem ekstraklasy. Zgadzam się z tymi opiniami. Ciężko wtedy pracowałem, większą uwagę zwracałem na styl życia. Miałem ambicje, żeby wyjechać do dobrej ligi, ale z różnych względów to się nie udało. Z roku na rok gasł we mnie zapał. Żyłem po swojemu i z tego się cieszę. Teraz skupiam się na tym, co jest przede mną. Chcę wychować synka na porządnego i szczęśliwego człowieka. Chciałbym być dla niego wzorem do naśladowania. To jest dla mnie najważniejsze.
Dlaczego zabrakło cię na gali Fame MMA na Stadionie Narodowym?
- Miałem tam walczyć z Robertem Karasiem, ale właściciele federacji podjęli inną decyzję. Chciałbym zawalczyć na kolejnej gali, będą na to naciskał. Zdaję sobie sprawę, iż nie jestem aż tak znaną i kontrowersyjną osobą, jeżeli chodzi o publiczność freaków. To nie jest mój styl, żeby kogoś wyzywać i wyciągać brudy z krzaków.
Co możesz stracić na tym, iż poszedłeś do Fame MMA?
- W świecie freaków jest dużo gry i aktorstwa. Dużo rzeczy robi się pod publiczkę. o ile rozegram to po swojemu, to nic nie stracę. Jednak jest tam wiele rzeczy niezależnych ode mnie, więc chcąc nie chcąc, mogę coś stracić. Trochę się tego boję. Podpisując kontrakt z Fame MMA, byłem tego świadomy. Myślę, iż do tej pory niczego nie straciłem.


Dostałeś dość mocne lanie w pierwszej walce, rywal cię znokautował. Twoje ego nie ucierpiało?
- Nie, kompletnie nie ucierpiało. Nie jestem pięściarzem, walczyłem z gościem, który był ode mnie o 15 kilogramów cięższy i o 15 centymetrów wyższy. To było spotkanie bata z gołą dupą. Po walce poszedłem do szatni, wypiłem małpkę i zapomniałem o porażce.
Przed walką dostałem informację, iż mój rywal w ogóle nie trenuje. Pomyślałem: on nie trenuje, ja nigdy się nie biłem, więc zróbmy to. Okazało się, iż jednak trenował przez kilka miesięcy. Ja mało trenowałem, bo wypadł mi dysk w trakcie przygotowań. Wyszedłem do walki na luzie, ale w klatce sparaliżował mnie stres. Wszystko było dla mnie nowe. Nigdy nikomu w łeb nie dałem, w łeb też nie dostałem. Wydaje mi się, iż w walce pokazałem, iż mam wielkie jaja i tyle.
Ten stres w klatce można w ogóle porównać z tym przed meczami?
- Przed walką czułem większy stres niż przed meczami, zdecydowanie większy. Wszyscy parzyli tylko na mnie, a w piłce jest 22 zawodników. Poza tym w piłkę umiałem grać, a bić się niestety nie umiałem.
Skoro nie umiesz się bić, to po co ci to Fame MMA?
- Chciałem zobaczyć, z jakiej gliny jestem ulepiony. Chciałem pokazać, iż mimo niskiego wzrostu mogę przeciwstawić się większemu rywalowi. Wiadomo, pieniądze też są ważne. Wiedziałem, iż powoli kończę z piłką, więc chciałem trochę przedłużyć karierę sportową i utrzymać adrenalinę, bo po zakończeniu kariery na pewno będzie mi jej brakowało.
Idź do oryginalnego materiału